poniedziałek, 12 października 2020

26. Kruchość postumentu

 Trudno było jej przekazać, że woli spędzić Święta Bożego Narodzenia w Goodwood z Tiffany. Rodzinie Jack przystanie na jej stały pobyt u już teraz zaprzyjaźnionej kobiety wydawał się wystarczającym świadectwem poszanowania woli i potrzeb dziewczyny, więc gdy otrzymali list z prośbą o zrozumienie jej decyzji wzbudziło to niemałe poruszenie. Odbyto kilka rozmów telefonicznych, a finalnie przyjechała do nich ciocia, próbując dojść do jakiegoś porozumienia w tej kwestii. Jack zdawała sobie sprawę, że sprawia im przykrość, ale była nieugięta. Nie chciała rezygnować z tego miejsca i tego, co udało jej się tu utworzyć. Sama myśl o opuszczeniu owego domu i tej miejscowości wzbudzała w niej niechęć, a nawet lęk. Ze smutkiem obserwowała zawód wymalowany na twarzy cioci, kiedy tamta odjeżdżała nic nie wskórawszy. Koniec końców postanowiono, że rodzina przyjedzie ją odwiedzić następnego dnia po Bożym Narodzeniu. Tymczasem dom Tiffany powoli nabierał świątecznej atmosfery. Zaczęło się od czytania książek przy blasku aromatycznych świec, które wkrótce roztoczyły wewnątrz zapach cynamonu i jabłka. Potem Tiffany nieśmiało zaczęła podśpiewywać świąteczne klasyki, które sprawiały, że w duszy trzepotały ciepłe uczucia rozbudzone znajomymi melodiami. Przywodziły na myśl dziecięcą zimową arkadię. Na tydzień przed świętami urządziły wielkie wypiekanie pierniczków. Ozdabianie ich zajęło im cały kolejny dzień. Takie posiedzenia umilały sobie grzanym winem, pachnącym skórką pomarańczy i goździkami. Kiedy pierniczki były już gotowe zabrały się do strojenia drzewka - urodziwej jodły, którą zakupiły od dobrego znajomego na jarmarku. Wówczas z głośników odtwarzacza już nieskrępowanie wydostawały się dźwięki świątecznych pieśni, otulając salon dobrem i radością, jakie zapieczętowane zostały w ponadczasowej muzyce, a zauroczone magią świąt mieszkanki, balansując wokół choinki, dekorowały ją własnoręcznie wykonanymi ozdobami. W Wigilię Bożego Narodzenia do domu zawitały dzieci Tiffany - Eve oraz Steven. Na co dzień wielcy podróżnicy i poszukiwacze przygód bez stałego miejsca zamieszkania, na uroczystości i święta zawsze starali się wracać do rodzinnego domu, gdzie na ich powrót czekała niecierpliwie Tiffany. Wraz z ich przybyciem przywędrowały dziesiątki historii i anegdot z podróży, w których dzieleniu się prześcigali się nawzajem. Jack obserwując Stevena nigdy by się nie domyśliła, że w przeszłości tego młodego mężczyzny był epizod, w którym został skazany na milczenie. Teraz, jak gdyby chciał nadrobić stracone chwile, dzielił się swoim głosem, czy to bujnie opowiadając o swoim życiu, czy śmiejąc się na potęgę z zabawnych zdarzeń relacjonowanych przez jego siostrę i matkę. Wcześniej Jack była pełna obaw odnośnie przyjazdu tej dwójki, ale teraz, gdy mogła siedzieć z nimi w kuchni i po prostu słuchać, zwyczajnie być w tamtym momencie - wtedy poczuła, że chwyciła szczęście, namacalnie, miała je w garści. Było tam, w końcu dla niej.



Bożonarodzeniowy poranek w Goodwood okazał się ucieleśnieniem świątecznych idei, które opisywane są z takim rozmachem w książkach, o których śpiewa się z rozmarzeniem w piosenkach, a wizualną kaskadą przedstawia w produkcjach filmowych. Śnieg iskrzył się na pobliskich polach i drogach, na gałęziach drzew i dalekich dachach domów widocznych z okien pierwszego piętra. Tiffany przyszła ją obudzić do wspólnego otwierania prezentów. Gdy schodziły po schodach, Jack napawała oczy świątecznymi ozdobami, które zapełniały niemal każdy kąt domu. To tu, to tam zwisały i okręcały się wokół mebli zielono-czerwone girlandy, gałęzie drzew iglastych towarzyszyły lampom, zegarom, szafkom i stolikom, a porcelanowa kolekcja aniołków została rozsiana w przeróżnych zakątkach, które pełniły rolę strażników bożonarodzeniowego nastroju. Salon był natomiast punktem kulminacyjnym tej świątecznej feeri. Choinka stała w jednym z rogów pomieszczenia i, choć nie była pokaźnych rozmiarów, natychmiast przykuwała uwagę wchodzących. Przystrojona zamaszyście, z odwagą i wyobraźnią mieniła się przeróżnymi barwami, a wokół niej drżały i kołysały się ozdoby, zawieszone na sznurkach pomiędzy igliwiem. Wokół jej donicy ktoś ustawił kilka pięknie zapakowanych prezentów, które kusiły do natychmiastowego rozpieczętowania. Do salonu weszła rozespana Eve w swoim błękitnym szlafroku, a niedługo po niej przybył Steven z rozczochraną fryzurą i zamglonym spojrzeniem. Eve uśmiechnęła się do Jack i poklepała miejsce obok siebie przy kanapie, zachęcając dziewczynę, by się przysiadła. Steven natomiast przysunął sobie fotel bliżej kominka, który Tiffany musiała już wcześniej rozpalić. Ogień przyjemnie trzaskał, a jego złota i pomarańcze obejmowały drewno coraz to zachłanniej. Tiffany wybiegła z salonu, by po chwili wrócić z tacą wypełnioną talerzykami z pachnącą szarlotką oraz dzbankiem herbaty i filiżankami.

- Pani Duff, pani jest niesamowita! - wykrzyknęła figlarnie Eve i wstała, by pomóc matce rozstawić to wszystko na stoliku kawowym koło choinki. Tiffany uśmiechnęła się i spojrzała z rozbawieniem na córkę. 

- Masz rację, jestem - odpowiedziała, mrugając porozumiewawczo w stronę Jack. 

Do salonu wparadował majestatycznie Pan Tumnus. Był to stary kot o miedziano-brązowej sierści i niebieskich przenikliwych oczach, który poruszał się powoli i z namaszczeniem, spowalniany swoim pokaźnym zwisającym brzuchem. Steven, zobaczywszy Pana Tumnusa, bezceremonialnie podniósł go z podłogi i usadowił sobie na kolanach, głaszcząc go w przesadny sposób, więc trudno było stwierdzić, czy kotu istotnie tego rodzaju pieszczoty sprawiały jakąkolwiek przyjemność.

 - No, jesteśmy w komplecie - oznajmiła Tiffany, nalewając herbaty do filiżanek. - To co, zabieramy się za prezenty? 

Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Eve podeszła do choinki i zaczęła po kolei rozdawać świąteczne upominki. Każdy finalnie otrzymał po trzy paczuszki, jedne większe, drugie mniejsze. Jack była zdumiona, że i jej przypadło w udziale tyle samo prezentów, co pozostałym. Z uśmiechem na twarzy zaczęła delikatnie ściągać ozdobny papier. Pierwszym prezentem okazał się album na zdjęcia z masywną brązową okładką ze złotą ramką. 

- To ode mnie - odezwała się Eve. - Na twoje zdjęcia. Podobno robisz ich całkiem sporo, więc mam nadzieję, że się przyda.

“Dziękuję” odpowiedziała Jack i uśmiechnęła się, gładząc dłonią przyjemną w dotyku powierzchnię albumu. 

Kolejną niespodzianką był zestaw pięknych farb akwarelowych, specjalny do nich papier oraz kilka rodzajów słodyczy, których dotąd nie miała okazji próbować. To Steven przywiózł jej te wspaniałości ze swojej ostatniej podróży do Indii. Ostatnim prezentem, tym od Tiffany, okazał się ręcznie dziergany stalowoniebieski gruby sweter, w który dodatkowo zawinięto przepięknie zdobiony szkicownik utrzymany w podobnym tonie kolorystycznym. Jack podziękowała im wszystkim z całego serca, na co Tiffany ją przytuliła, życząc udanych Świąt. Jack skinęła głową.

“Już są udane.” odpowiedziała.

Sama dała pozostałym zaledwie po rysunku, które oprawiła drewnianymi ramkami zakupionymi wcześniej na targu. Mimo tego, wszyscy zdawali się niesłychanie zadowoleni ze swoich prezentów, a samo ich rozpakowywanie sprawiło im mnóstwo radości oraz przywiało gromadę wspomnień, którymi się teraz dzielili z resztą. Jack, nieświadoma, przez cały ten czas uśmiechała się, przyglądając się twarzom już znanym i chłonąc każde ich słowo.

- Ach, byłabym zapomniała! - Tiffany klasnęła w dłonie i zwróciła się do Jack: - Zayn dzwonił dziś rano i pytał, czy może wpaść po obiedzie. Myślę, że będzie tutaj koło siedemnastej. 

Jack słuchała, kiwając głową, ale w sercu poczuła narastający niepokój, którego jeszcze przed momentem tam nie było. Zayn wraca. Nie była w stanie sprecyzować, jakie uczucia się w związku z tym w niej budziły.


***

Bradley, jeden z członków zaplecza organizacyjnego zespołu, mieszkał niedaleko Goodwood i zadeklarował się podwieźć Zayna. Jechali już jakiś czas, a wszystko dłużyło się ze względu na warunki pogodowe, które wymagały niezwykłej uwagi i w miarę ostrożnego tempa jazdy. Właśnie mieli skręcać w drogę, która już bezpośrednio prowadziła do posiadłości rodziny Duff, okazało się jednak, że ta część nie została jeszcze odśnieżona. Było to jednoznaczne z tym, że volkswagen Bradley’a dalej nie da rady jechać.

- Muszę cię tu wysadzić. Dasz sobie radę? - spytał, przestawiając kontrolki przy ogrzewaniu.

- Jasne, stąd już niedaleko. Dzięki wielkie za podwiezienie. - Uścisnęli sobie ręce. Zayn wysiadł, poprawiając sportową torbę na ramieniu, i pomachał na pożegnanie cofającemu ze ścieżki Bradley’owi. Potem ruszył przez zaśnieżoną drogę w kierunku majaczącego w oddali domu o ciemnym dachu, z którego komina ulatywała w górę pochmurnego nieba strużka szarego dym.

Dwadzieścia minut później, zziębnięty i zmęczony, dotarł na podjazd domu Tiffany. W ciemności wieczoru przyglądał się rozświetlonym oknom, które wydawały się skrywać przed nim niepojęty rodzaj ciepła i szczęścia. Stał przez moment bez ruchu nagle onieśmielony wizją spotkania i ogarnięty lękiem przed tym, co zastanie w środku. W końcu wyrwał się z zamyślenia i podszedł do drzwi. Zastukał kołatką kilka razy i czekał, wlepiając spojrzenie w ornamenty wyrzeźbione w drewnianych drzwiach. Zza ściany docierały stłumione dźwięki świątecznych piosenek, a po chwili do tych odgłosów dołączył się tupot czyichś kroków. Ktoś przekręcił zamek i otworzył drzwi. O nogę Zayna otarło się nagle coś miękkiego i dopiero po chwili chłopak zorientował się, że był to Pan Tumnus, który prześlizgnął się z domu na podwórko. Kot podreptał w stronę lasu, natomiast w drzwiach stała nadal wysoka młoda kobieta o ciemnych włosach do ramion. Uśmiechała się do niego.

- Zayn, tak? - zapytała, a on skinął głową. - Jestem Eve, córka Tiffany. Chodź do środka. Widzę, że zmarzłeś.

- Tak… trochę tak. - Uśmiechnął się niepewnie i wkroczył do przedsionka, w którym zaczął ściągać wierzchnią odzież. 

- Myślałam, że przyjedziesz samochodem.

- Tak było, ale na drodze prowadzącej do was musiałem zrezygnować z dalszej podwózki. Nie było jak przejechać - wytłumaczył.

- A, wszystko jasne. - Pokiwała głową oparta o ścianę, przyglądając mu się z zaciekawieniem. - Chodź, chodź. Siedzimy wszyscy w salonie. Jesteśmy już po obiedzie, ale mama trzyma dla ciebie porcję. Zaraz odgrzeję.

- Dziękuję, nie chcę sprawiać kłopotu.

- Żaden problem, śmiało. - I gestem wskazała mu wejście do salonu, choć sam dobrze wiedział, jak tam trafić. Wolałby dać sobie jeszcze moment na uspokojenie myśli. Jednak pod wpływem działań Eve zmuszony był wejść od razu do pokoju, który był obecnie rozświetlony blaskiem kolorowych światełek, kominka i świec. W tym przedziwnym poblasku trudno było mu najpierw zlokalizować kogokolwiek. Po chwili dostrzegł Tiffany rozłożoną wygodnie na fotelu, popijającą z kieliszka wino o szkarłatnej barwie podświetlanej płomieniami. Natomiast w drugiej części pomieszczenia pochyleni nad partią szachów przy stoliku kawowym siedzieli Steven i Jack. Mężczyzna tłumaczył zasady, poruszając co chwila którymś z pionków. Jack, odwrócona do Zayna tyłem, kiwała powoli głową, a jej włosy połyskiwały przy tym ciepłym blaskiem. Słodko-gorzkie wrażenie na widok utęsknionej postaci zalało jego duszę, tworząc miksturę z odczuć, których nie dało się jednoznacznie skategoryzować jako pozytywne czy negatywne. Stał tam, nie mogąc zdobyć się na kolejny krok, czując, że obraz Jack składa się już nie tylko na serię londyńskich wspomnień, ale że mozaika jej życia została poszerzona o fragment, którego nie był i już nigdy nie będzie udziałem. Nie chciał rozumieć, dlaczego tak bardzo przeszkadzała mu ta myśl.

- Zayn! Jesteś nareszcie! - Tiffany odłożyła pospiesznie kieliszek na półkę i podniosła się z fotela. Ruszyła w jego stronę w wyciągniętymi ramionami. 

Dwie głowy z drugiego końca pokoju w tym samym momencie odwróciły się, napotykając spojrzenie brązowych oczu. Starał się przywołać ciepły uśmiech na swojej twarzy, ale nie był pewny, jak mu to wyszło. Tiffany przyciągnęła go do siebie, całując w oba policzki i uśmiechając się przy tym krzepiąco. 

- Bałam się, że jednak nie dotrzesz na miejsce. Takie szaleństwo zrobiło się za oknem. - Ściskała go lekko za ramię, jakby instynktownie wyczuła, że potrzebuje wsparcia. - Jak minęła podróż? Wszystko w porządku? 

- Tak, wszystko w porządku - powtórzył niepewnie jej ostatnie słowa i zamilkł całkiem, bo Jack stała już na przeciwko i zdawało się, że trawi ją ten sam rodzaj niepokoju, który on tak bardzo próbował ukryć przed nią. Może też nie chciała, by on to dostrzegł. Jednak oczy… z oczu płynął zawsze nieposkromiony strumień tajemnic. 

Wtedy wyciągnęła do niego rękę, a on tę rękę uścisnął, chcąc przelać w ten powitalny gest to, co gromadziło się w nim przez czas rozłąki. Przytrzymał jej dłoń o moment za długo. Palce Jack pierwsze wysunęły się z uścisku. I nie wiedział, skąd się wzięło to przeczucie, ale nagle zapragnął wycofać się, uciec, nigdy tu nie przybywać. Jakby nie chciał się przekonać o tym, co go tu spotka. Jakby bał się odkryć, kim jest teraźniejsza Jack. A potem uśmiechnęła się i cienka linia nadziei oplotła jego myśli. Został. 


Cała piątka spędziła przyjemny wieczór bożonarodzeniowy. Zayn, z początku przytłumiony odbytą podróżą i obawami, które mu towarzyszyły, w końcu poczuł się znowu, jak wtedy, gdy był tu po raz pierwszy. Atmosfera domu Duffów prędko rozbrajała każdego przybysza, roztaczając poczucie serdeczności i bezpieczeństwa. Tego dnia zdecydowanie wolał słuchać niż opowiadać, więc z wdzięcznością przyjął rozgadane rodzinne trio, które zabawiało towarzysztwo przeróżnymi historiami. Sam skąpo zrelacjonował życie w trasie, nie wdając się w przykre dla niego szczegóły. Spośród zgromadzonych tam osób, tylko jednej mógłby o tym opowiedzieć. Tylko przed nią zdobyłby się na szczerość, której nie starczało mu czasem nawet wobec siebie.

Pierwszy wstał Steven, ogłaszając, że zamierza wyjątkowo wcześniej położyć się spać. Miał zaplanowaną poranną podróż nad morze, gdzie umówił się z grupą starych znajomych na oglądanie wschodu słońca. Stamtąd mieli odbyć krótką wycieczkę wzdłuż wybrzeża. Zebrał ze stołu talerze i chwilę potłukł się przy zlewie, po czym umknął po schodach na górę, zamykając drzwi do sypialni. Niedługo potem Tiffany i Eve postanowiły zabrać się za drobne porządki w salonie i  kuchni, pod tym pretekstem przeganiając dwójkę pozostałych do pokoju Jack. 

- Idźcie, idźcie, tam wam będzie wygodniej - przynaglała Tiffany, zbierając na tacę kieliszki, kubki i wszelkie papierki, które uzbierały się w ciągu dnia. 

- Ale… może pomożemy? - zapytał Zayn, czując, że byłoby niegrzecznie zostawiać je tu same z tym rozgardiaszem. 

- Nie, absolutnie. Dwie, to aż nadto - uspokoiła go Eve. - My lubimy tak razem poukładać sobie rzeczy i myśli na wieczór.

- Jeśli tak…

Jack skinęła na niego głową i ruszyli schodami do pokoju dziewczyny. Zaynowi przed oczami stanęło mieszkanie w Londynie. Obraz ich idących po londyńskich schodach. Oni z przeszłości. Kontrast był oszałamiający. Tamto życie miało kolor rdzy i szarości, to należało już do świata kompletnie innej palety barw. 

Otworzyła drzwi i zapaliła światło, a jego oczom ukazał się pokój kompletnie różny od tego, który miał w pamięci. To był czyjś pokój. Już od pierwszego momentu widać w nim było tworzący się charakter, odkrywał przed gościem budzące się zainteresowania jego mieszkanki. Parapety zajmowały donice z małymi roślinami, pnącymi się w górę swoją przekorną zielonością, tak kontrastującą z obliczem lasów i ogrodów o tej porze roku. Na nocnej półce piętrzył się stosik książek i puste kubki po herbacie. Jedną ścianę prawie w całości zajmowała biblioteczka upstrzona kolorowymi woluminami i oszałamiającą wręcz ilością bibelotów, z których każdy stanowił jakąś opowieść. W rogu umiejscowiono zwalisty ciemnozielony fotel, a obok postawiono niski stoliczek idealny dla spoczywającej na nim lampy z bursztynowym kloszem. Na stoliku położono też kopczyk niedawno wywołanych fotografii, które Jack przeglądała wczorajszej nocy. Właśnie tam Zayn skierował swoje kroki. Przykucnął przy lampie i zerknął na zdjęcia, po czym odwrócił się w stronę Jack, która przysiadła na brzegu łóżka. 

- Zakładam, że to twoje? - Uśmiechnął się.

Skinęła głową, a na jej twarzy również pojawił się zarys uśmiechu. 

- Mogę? 

Znowu skinęła głową, nerwowo stukając nogami o drewniany szkielet łóżka. 

Zayn zdjął fotografie z półki i rozsiadł się na podłodze, opierając plecy o fotel. Pierwsze zdjęcie przedstawiało targ w miasteczku w pobliżu Goodwood. Jack wybrała na pierwszy plan stoisko z figurkami na choinkę. Lada mieniła się kolorami, które pochłaniały całą uwagę odbiorcy. Dopiero po kilku sekundach Zayn dostrzegł, co prawdopodobnie chciała uwiecznić dziewczyna. Pani ze stoiska wychylająca się przez szerokość lady, witająca kogoś po drugiej stronie. Zniszczona wiekiem twarz rozpromieniona na widok niewiadomej. Wyciągnięte ręce do obcości w głowie Zayna. On nie zobaczy odpowiedzi na pytanie: na widok kogo pani ze straganu otwiera swoją duszę? Kolejne zdjęcie poddane było podobnej tematyce, ale o zupełnie innym zabarwieniu emocjonalnym. Zbliżenie na fragment zabrudzonego śniegiem i błotem drewnianego chodnika, gdzie leżała porzucona jedna z pięknych porcelanowych figurek - postać elfa o poczciwej twarzy - pęknięta w tułowiu. Dalej zmarszczony zwitek paragonu i fragment bordowej tasiemki. Może nie był obiektywny, ale czuł, że każde ze zdjęć wykonanych przez Jack niesie ze sobą bagaż danych wrażeń, które przez nią przemknęły i które chciała zachować, przenieść do formy wielokrotnie rzuconego wyzwania do współodczuwania. Fotografie lawirowały przez tematy i koncepcje, a jednak łączyła je wszystkie ta pierwotność idei wskrzeszenia chwili anonimowej, uzurpacji prawa do uwiecznienia codzienności, która była jednocześnie pułapką, jak i darem. Myślał o tym wszystkim przemierzając kolejne strony historii Jack - historii, w której nie było dla niego miejsca. Nie był nawet smugą w dalekim tle. Z coraz większą pewnością odczuwał, że nie mieści się już w ramach wyznaczonych przez obiektyw Jack. Ucięte wspomnienie, nie uwiecznione doczesnością. Zabolał go ten przebłysk świadomości. To, co kłębiło się w nim przez tyle miesięcy w końcu dawało upust. 

- Opowiedz mi o tym zdjęciu. - Wstał i podszedł do niej. Wręczył jej fotografię przedstawiającą stare drzwi ze złuszczoną farbą porośnięte mchem i oplecione jakąś zimordoną rośliną. Usiadł obok niej i splótł ręce. - Albo o którymkolwiek innym... Opowiedz mi o czymkolwiek o sobie. O tym, co teraz.

Jack dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się smutno.

“Dobrze, opowiem. Tylko chciej zrozumieć.”

Już sama ta odpowiedź go zaalarmowała. Już wtedy odpierał to, co stawało się jasne z każdą kolejną chwilą. Widać, że starała się go zaciekawić, że próbowała zaangażować w nową wizję siebie. I może wina było tylko po jego stronie. Może to u niego wszystko było na opak, a jednak, gdy oznajmił, że zespołowi zaproponowano trasę za granicą, która mogłaby potrwać kolejne miesiące, gdy wyznał, że się waha, że nie jest pewien, czy powinni to robić, otrzymał odpowiedź:

“To oczywiste, że musisz jechać. Musisz jechać. To ogromna szansa!”

Nie zaistniało na jej twarzy zawahanie. W jej spojrzeniu nie było tego, czego szukał. Tego czegoś, co do  niedawna spodziewał się znaleźć. 

A potem przełamał wszelkie targające nim bariery i pocałował ją. Ze wszystkich momentów nieskończoności tej relacji wybrał akurat ten. W końcu ją pocałował w desperackim odruchu wołania o pomoc, o przydział uczucia, o ekspresję prawdy. Przez moment chciał uwierzyć zadanemu sobie i jej fałszowi. Wiedział, że tym gestem, tak intymnym, zdradza coś pomiędzy nimi, ale jeszcze nie chciał tego zaakceptować. Dopiero, gdy Jack go odepchnęła, ogarnęło go nieznane dotąd oblicze przerażenia. Z rozdzierającym żalem w oczach Jack łamała mu serce, powtarzając:

“Musisz jechać.”

Gorycz opadła niczym mroczna zasłona na jego duszę. Zerwał się z łóżka, rozrzucając fotografie, które były jedynymi świadkami powstającej ruiny. Zbiegł po schodach, zabrał pakunki, w pośpiechu włożył buty i narzucił na siebie płaszcz, po czym bez tłumaczeń i nie żegnając się z nikim opuścił ten dom. Nie rozważał, co teraz będzie, gdzie ma się podziać. Wiedział, że musi uciekać przed tym miejscem, przed sobą i przed tym, co zrobił. Przed wydarzeniami, których nie zdoła cofnąć.

I w tą ponurą świąteczną noc, którą miał spędzić na wielogodzinnej tułaczce po opuszczonych śnieżnych drogach, równie ponure myśli nie opuszczały jego głowy: stał się zdezaktualizowanym fragmentem. Urywkiem z przeszłości, z czasów, gdy nie utrwalało się chwil. Postać skazana na zapomnienie w dobie rewolucji. 

Smutek opadał ciężarem na jego umysł, serce, duszę. Wszystko w nim pękało. 

Na dnie torby leżała teczka, a w niej zapomniany prezent dla Jack. Wiersz, który napisał w jednej z chwil ołowianych, dusznych, gdzie znajdował pocieszenie tylko w jednej myśli. “Dlaczego ty i inne tajemnice kosmosu”. Tak zatytułował coś, czemu tej nocy, a był o tym przekonany, zadał cios śmiertelny.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz