środa, 6 listopada 2019

25. Kroniki szczęścia i upadku

Poranki były nasłuchiwaniem skrzypienia drewnianych elementów domu, zapachem zaparzanej herbaty i zebranych przez Tiffany ziół, które suszyły się na sznurku w kuchni, były promieniami słońca, kładącymi się w pierwszym muśnięciu na płaszczyźnie drzwi, barwiąc je na kolor miodowy lub szumem jesiennego deszczu, spadającego na ciemniejące liście bluszczu, które oplatały swoim zielonym uściskiem okno pokoju Jack. Uwielbiała tutaj nawet bezsenne noce, mglistą poświatę księżyca, pod którą wszystko zdawało magicznie się przeistaczać, pod którą formy rzeczy zwykłych nagle stawały się płynne i nieoczywiste. Chwile przed świtem, gdy losy pogody i niepogody zdawały się mieszać w wielkim kotle niewiadomej: ciemności powoli ustępowały szarej płachcie nieba, spomiędzy której zerkały nieśmiało pastelowe róże i blade pomarańcze, jakby były to niewinne spojrzenia aktorów skierowane na widownię tuż przed rozpoczęciem spektaklu dnia. Jeszcze nie było pewności. Czy gra okaże się ciepłą opowieścią czy łzawym dramatem? Nadchodził wiatr, ale i on nie chciał jeszcze wyjawić do końca, jaka będzie kolejna godzina. Przeganiał chmury, a zaraz przynosił kolejne. Nagle przychodzi dzień, tak po prostu, ukradkiem, zaskakuje. Przecież zdawało się, że człowiek obserwował wszystko uważnie, że rejestrował każdy z tych niuansów natury podczas transformacji, a jednak coś ucieka przed naszym pojmowaniem, czemuś udaje się pozostać fragmentem tajemnicy, która to być może sprawia, że życie staje się nieprzewidywalne w swojej, wydawałoby się, największej przewidywalności. Bo poranek musi nastać. Nie zatrzyma go największe ludzkie cierpienie, powaga cudzych tragedii i problemów, ani też nie zrezygnuje, świadom, że zabiera czyjeś najszczęśliwsze noce. Jedynym wyborem, jaki przypada w udziale ludzkiej istocie jest to, w jaki sposób przywita codzienność. Bywa tak, że dla jednych świadomość tej nieuchronności nadejścia stanowi rodzaj klątwy złożonej z kolejnych jednakowych dni, dla innych zaś ów spektakl zamiany nocy w dzień, ciemności w światłość postrzegany jest jako niezbywalne prawo do świtu. Prawo, które Jack miała możliwość odkryć w tym miejscu na nowo i które zdecydowała się w sobie chronić.
Wszystko tu było spokojem. Każdy fragment tego domu i otoczenia był jej miły, a serdeczna obecność Tiffany była nie tylko kojąca, ale i budująca. Przebywając w jej towarzystwie Jack widziała jak z tygodnia na tydzień coś w niej działało, rosło, kwitło, w przeciwieństwie do zamierającej przyrody na zewnątrz. Uczyła się - i to nie była w jej przypadku rzecz do stwierdzenia mimochodem. Zachęcana do zwiedzania domu i odkrywania jego zakamarków znalazła i ulubiła sobie wspaniałą małą prywatną bibliotekę Tiffany i jej rodziny, którą uzupełniali od lat. Było to pomieszczenie rozmiarów zwykłego pokoju sypialnianego, które poświęcili całkowicie książkom. W środku półki, regały i szafki uginały się od niezliczonych tytułów, które nawoływały swoimi kolorowymi grzbietami do zaglądającej tam coraz częściej Jack. W ten sposób natrafiła na opasłe tomiszcza poświęcone artystom malarzom czy egzemplarze o twardych solidnych oprawach traktujące o zagadnieniach astronomicznych. Te dwa tematy wzbudziły szczególne zainteresowanie u dziewczyny, która spędzała większość dni na ich pilnej lekturze. Warunkom czytania sprzyjała pogoda, która z każdym dniem stawała się surowsza, a noc nadchodziła coraz wcześniej. Najmilsze były późne popołudnia, kiedy zasiadały z Tiffany na werandzie lub w kuchni: każda ze swoją książką, swoim kubkiem herbaty i wspólnym talerzykiem ciasteczek.  Jack uwielbiała to - momenty, gdy budowały razem swoją własną nową rutynę. Były jej bezpieczeństwem, czuła, że pozwala jej to zapuszczać korzenie w tu i teraz, w świecie, który tak długo musiał czekać na jej powrót. Dlatego stała się uważna na wszystko co ją otacza. Od chwili wybudzenia do momentu zaśnięcia starała się czerpać z rzeczywistości obrazy, smak, zapachy, dźwięki. Łapała w sieć pamięci poniedziałkowe wyprawy na targ w pobliskim miasteczku, pachnące świeżym chlebem i błyszczące pomarańczową skórą dyni. Środy przynosiły chlupot wody roznoszonej po całym domu w celu podlania bujnej roślinności, panoszącej się w wielu kątach wielu pokoi. Czwartki kojarzyła z dźwiękiem otwieranego garażu, kiedy to Tiffany wyjeżdżała samochodem na swoje popołudniowe spotkanie chóru. W soboty i niedziele zwykły chodzić na wspólne spacery. Czasami były one krótkie, a zaś innym razem przeradzały się w niemalże całodzienne wyprawy. Chodziły zbierać grzyby w pobliskim lesie, zbierały zioła i kwiaty, by potem je suszyć i wykorzystywać do tajemniczych magiczno-kulinarnych sztuczek Tiffany, eksplorowały nieznane ścieżki i zaułki, zbierały opadłe liście, tworząc z nich piękne wielobarwne bukiety, a gdy pojawił się pierwszy śnieg udały się na pilną obserwację zachodzącej zmiany w naturze na skutek tego białego puchu. Podziwiały osiadające na ich dłoniach płatki śniegu o delikatnej strukturze, szron na źdźbłach trawy, wrzosowiska pokryte kryształowym płaszczem zimy. Wszystko to budziło w Jack poczucie prawdziwego szczęścia. Jeszcze do niedawna nie podejrzewała, że taka ilość dobra i piękna będzie kiedykolwiek jej udziałem. Najmilej wspominała pewień dzień, gdy Tiffany zabrała ją nad morze. Był to chłodny, lecz bezchmurny dzień. Podróż samochodem upłynęła bardzo szybko, a Jack dojrzawszy z oddali szaro-niebieską wodną przestrzeń utkwiła w niej wzrok. Na niebie kołysało się kilka ptasich sylwetek, których okrzyki tradycyjnie witały wszelkich przybyszów. Tiffany zaparkowała tuż przy plaży. Wzięły ze sobą koc i kosz z przekąskami i pognały w stronę delikatnych fal osnuwających białą pianą piaszczysty brzeg. Jack w pierwszym odruchu zapragnęła wejść do wody i kroczyć nią, jakby bez granic i przeszkód, w stronę horyzontu. Jednak chłód i siła wody zatrzymały ją w miejscu. Żywioł pochłonął jej całą uwagę. Czuła pod stopami przepływające drobinki piasku i wodorostów oraz małych kamyków, związane włosy targał wiatr, jakby usiłując je wyzwolić i porwać w dal, szum morza wypełnił ją całą, a utworzone przez słońce błyski i blaski pojawiające się na powierzchni wody całkowicie oczarowały Jack, która przez pierwsze minuty pozostawała bez ruchu, napawając się ogromem i świetnością tego konglomeratu zjawisk. Dopiero nawoływania Tiffany, która przygodę na plaży praktycznie zaczęła od rozłożenia koca i przyszykowania poczęstunku, przywołały ją do porządku. Wyrwana jakby gdyby wprost spod skrzydeł sennego marzenia przysiadła się do kobiety, odstawiając buty na bok i jeszcze przez dłuższy moment trwała w głębokim zamyśleniu. W końcu przyjęła parujący kubek z kawą i uśmiechnęłą się do Tiffany. Tego dnia dostała od niej prezent - stary aparat, który okazał się prosty w obsłudze, dając jej nowe pole do popisu. Jack spędziła resztę morskiej wyprawy na uwiecznianiu każdego elementu, który sprawiał, że tamte godziny zapisały się tak mile w jej wspomnieniach. Pod koniec dnia miała fotografie skupisk kamyków przy brzegu, skromnej nadmorskiej roślinności, drewna o intrygującym kształcie wyrzuconego przez kapryśne fale, wzorów na spódnicy Tiffany, spacerującej samotnej postaci w oddali czy fragmentów pomarszczonej pod wpływem wichrów wody. Od tej pory zauroczyło ją tego rodzaju dokumentowanie codzienności. Dostrzeganie niezwykłości w powszechności stało się jej misją. Nie tylko fotografowała, ale i z czasem zaczęła malować otaczający ją wszechświat detali, które na pierwszy rzut oka nie stanowiły niczyjego głównego planu, nie były nigdy głównymi bohaterami dnia powszedniego. Ale nie w zamyśle Jack. Dla niej to wyłapywanie drobnych zdarzeń sprzyjało adaptacji w rosnącej świadomej przestrzeni. Stanowiło preludium do jej ostatecznego przebudzenia.


***
Pośpiech stał się rozgrywającym w jego życiu. Wszędzie on i łączący się z nim niepokój i podenerwowanie. Budził się w środku nocy z lękiem myśląc, ile zostało mu czasu odpoczynku i kiedy ruszy kolejna machina przygotowań. Ciągłe przemieszczanie okazało się udręką, był wyczerpany po zaledwie jednej trzeciej z zaplanowanych koncertów. Chwila ekscytacji tuż przed rozpoczęciem już w następnej godzinie przepalała się zupełnie, ustępując miejsca jakiemuś specyficznemu rodzajowi odrętwienia. Jednak nie towarzyszyło to każdemu z nich, a przynajmniej nie w tym samym stopniu. Zayn zrozumiał, że odbiera pewne rzeczy inaczej niż pozostali w grupie. Ich ciągła ruchomość, ciągły bieg do celu, który zdawał się raczej oddalać niż zbliżać, okazały się dla niego zbyt trudne, by zdołał zsynchronizować się płynnie z nowym trybem życia. Nieustanna obecność ludzi wokół, nie zawsze znajomych, budziła w nim poczucia klaustrofobiczne. Miał wrażenie, że coś go ściska za szyję z nadmiaru wrażeń, które niczym w kalejdoskopie były mieszanką barw jaskrawych i mętnych. Wydarzenia, choć przy jego teoretycznym współudziale, działy się jednak jakby tuż obok. Czuł, jak gdyby wszystko przechodziło przez niego niczym przez cień, nikłą mirażową sylwetkę. Pozostał w nim zaledwie zarys siebie samego. A jednak… nie wyobrażał sobie, że mógłby z tego zrezygnować. Destrukcyjna struktura jednocześnie odpychała go i przyciągała z jeszcze większą mocą. Jakby stawiał jej wyzwanie: ja przeciwko tobie, moje wizje i marzenia przeciwko twojej suchej rzeczywistości. I chciał walczyć i mieć nadzieję, że mogło być lepiej. Tymczasem nie kwapił się specjalnie, by swoimi lękami i rozmyślaniami dzielić się ze współtowarzyszami. Może po części, by nie psuć dla innych tego dobrego czasu, który bądź co bądź z każdym dniem okazywał się coraz większym sukcesem, a może po części nie wierząc, by znalazł u nich zrozumienie dla odczuwanych rozterek. To nie była walka, którą potrafił eksponować, czy którą mógłby wygrać siłą, wymierzając twardą pięścią uderzenie w szczęki problemu. Była to konstrukcja wewnętrzna: skomplikowana pajęczyna, misterna pułapka, coś, czego obecność się wyczuwało, przypominającego chaotyczne obce ciało, które zalęgło się w jego własnym ciele.

Obsesyjnie wracał myślami do pudła pełnego wiadomości od Jack. Przez pierwsze dni czytał je nieustannie, jednocześnie usiłując kryć się z tym przed innymi. Ten osobliwy prezent odbierał jako coś wyjątkowo intymnego i należącego do sfery porozumienia między nim a Jack. Nie chciał, aby ktoś, ktokolwiek, zakłócał to jedyne połączenie, strzępek bliskości z dziewczyną, jakie mu teraz zostało. Często odczuwał niepokój w związku z tym, co opisywała Jack. Gdy się z nią żegnali, wydawało im się, że zostawiają ją zdrowszą niż kiedykolwiek, gotową na nowo zmierzyć się z życiem. Jednak Zayn teraz powątpiewał, a wręcz czuł lęk, że bez nich ona się znowu zatraci w niedostępnym dla nikogo świecie. Prowadził analizy bez końca, chciał zrozumieć w pełni każde jedno słowo, chciał wywlec zdania z kartek, wywrócić je do góry nogami, poznać ukryty sens. I choć do listów nie dopuścił nawet Josha, to rozmawiał o tym z nim wielokrotnie, alarmował go o swoich podejrzeniach. Jednak przyjaciela uspokajały rozmowy z rodzicami i Tiffany, z których wynikało, że wszystko zmierza ku lepszemu. Tylko Zayn nie chciał w to uwierzyć. Jego dni upływały na łączeniu tych dwóch lęków: o siebie i o nią. Ludzie go otaczający dostrzegali, że dzieje się coś poważnego, ale brutalnie odcinał wszelkie pomocne dłonie. W tamtym czasie może nawet nie było Zayna. Może była tylko sztucznie napędzana do wypełniania obowiązków postać, w której kotłował się mrok.

Nieokiełznane wycie tłumów, setki rozedrganych dłoni wybijających oklaski, wrzask, dziki wrzask, który przedzierał się przez otumanione ciała i zdawał się rozbrzmiewać wewnątrz opuszczających scenę artystów. Adrenalina i euforia towarzyszące jeszcze po zejściu ze sceny mieszały w ich głowach. Śmiech wyrywał się z ich gardeł, a wzrok przez jakiś czas zdawał się zamglony. Trudno było się połapać w pierwszych minutach po koncercie. Działo się naraz tyle rzeczy, a jednocześnie wydawało się, jakby oni sami nic nie robili, jakby od nich nic nie zależało. Płynęli z prądem nieznanych dziejów, będąc jedynie marionetkami w rękach czasu. Chaos sprzyjał rozproszeniu myśli, poddaniu się temu, gdzie prowadzą ich ludzie i czego od nich chcą. Mało było miejsc, w których można by się przed tym tabunem wrażeń ukryć. Zayn siedział w toalecie w opustoszałej odnodze korytarza. Mrużył oczy z policzkiem przyklejonym do chłodnej ściany wyłożonej bladozielonymi kafelkami. Uspokajał oddech, a z włosów kapała mu na podkoszulkę woda, którą chlusnął na siebie zaraz po zejściu ze sceny. 
- Zayn, jesteś tu? - Usłyszał głos i gdyby miał więcej sił, to postarałby się schować w którejś z kabin. Ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, więc pogodził się niechybną konfrontacją i po prostu czekał na to, co nastąpi. 
Do toalety wszedł Josh i przykucnął obok Zayna opartego o ścianę tuż przy umywalkach.
- W porządku? - zapytał. 
Zayn zwrócił głowę w jego stronę i spojrzał na niego bez słowa.
- No tak… - Josh westchnął. Widok Zayna w takim stanie sprawiał, że wszelki odcień radości opuszczał jego myśli. 
Siedzieli w milczeniu, próbując uspokoić bijące serca i uciszyć hałas w głowach. 
- Te listy… czytasz je jeszcze? - odezwał się Josh, przerywając gęstą maź ciszy, która zawisła pomiędzy nimi.
Zayn odchrząknął i przetarł powieki. 
- Czasami - przyznał zachrypniętym głosem. 
- Powinieneś przestać - odpowiedział tamten, na co Zayn automatycznie zmarszczył brwi. - Wiem, co tam jest. - Poruszenie w postawie przyjaciela sprawiło, że dodał: - Nie, nie czytałem. Tiffany mi mówiła. Rozmawialiśmy o tobie.
- Aha - zabrzmiało to jak pomruk zbliżającej się burzy. 
- Nie spodoba ci się to, ale uważamy, że czytanie i ciągłe analizowanie tego, co tam napisała jest złe. Jack też się tym martwi. Może w innych okolicznościach nie działałoby to w ten sposób, ale jest jak jest. A jest z tobą źle - wydusił z siebie Josh to, co kumulowało się w nim od kilku tygodni. - Do niczego dobrego to nie prowadzi. Nie pomożesz tym sobie, nie pomagasz jej. A Jack naprawdę sobie radzi. Tamto to przeszłość. Czytasz, przyswajasz i reagujesz na coś, czego już nie ma. I myślisz o Jack, której już nie ma. Zresztą sam zobaczysz. Zbliżają się Święta. Dają nam wolne. Wracamy do domu. 
Ostatnie zdanie zadźwięczało w umyśle Zayna, dając źródło nowej nawałnicy emocji. Odetchnął głęboko i z bijącym sercem powtórzył:
- Wracamy do domu.

2 komentarze:

  1. Wow. Jestem w szoku, że kontynuujesz to opowiadanie i tak szybko po ostatnim dodałaś kolejny rozdział. Jak zawsze cudowny i uwielbiam. Coś pięknego!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział 😊 Życzę Ci dużo weny, zapału do pracy i trzymam kciuki ♥️

    OdpowiedzUsuń