środa, 6 listopada 2019

25. Kroniki szczęścia i upadku

Poranki były nasłuchiwaniem skrzypienia drewnianych elementów domu, zapachem zaparzanej herbaty i zebranych przez Tiffany ziół, które suszyły się na sznurku w kuchni, były promieniami słońca, kładącymi się w pierwszym muśnięciu na płaszczyźnie drzwi, barwiąc je na kolor miodowy lub szumem jesiennego deszczu, spadającego na ciemniejące liście bluszczu, które oplatały swoim zielonym uściskiem okno pokoju Jack. Uwielbiała tutaj nawet bezsenne noce, mglistą poświatę księżyca, pod którą wszystko zdawało magicznie się przeistaczać, pod którą formy rzeczy zwykłych nagle stawały się płynne i nieoczywiste. Chwile przed świtem, gdy losy pogody i niepogody zdawały się mieszać w wielkim kotle niewiadomej: ciemności powoli ustępowały szarej płachcie nieba, spomiędzy której zerkały nieśmiało pastelowe róże i blade pomarańcze, jakby były to niewinne spojrzenia aktorów skierowane na widownię tuż przed rozpoczęciem spektaklu dnia. Jeszcze nie było pewności. Czy gra okaże się ciepłą opowieścią czy łzawym dramatem? Nadchodził wiatr, ale i on nie chciał jeszcze wyjawić do końca, jaka będzie kolejna godzina. Przeganiał chmury, a zaraz przynosił kolejne. Nagle przychodzi dzień, tak po prostu, ukradkiem, zaskakuje. Przecież zdawało się, że człowiek obserwował wszystko uważnie, że rejestrował każdy z tych niuansów natury podczas transformacji, a jednak coś ucieka przed naszym pojmowaniem, czemuś udaje się pozostać fragmentem tajemnicy, która to być może sprawia, że życie staje się nieprzewidywalne w swojej, wydawałoby się, największej przewidywalności. Bo poranek musi nastać. Nie zatrzyma go największe ludzkie cierpienie, powaga cudzych tragedii i problemów, ani też nie zrezygnuje, świadom, że zabiera czyjeś najszczęśliwsze noce. Jedynym wyborem, jaki przypada w udziale ludzkiej istocie jest to, w jaki sposób przywita codzienność. Bywa tak, że dla jednych świadomość tej nieuchronności nadejścia stanowi rodzaj klątwy złożonej z kolejnych jednakowych dni, dla innych zaś ów spektakl zamiany nocy w dzień, ciemności w światłość postrzegany jest jako niezbywalne prawo do świtu. Prawo, które Jack miała możliwość odkryć w tym miejscu na nowo i które zdecydowała się w sobie chronić.
Wszystko tu było spokojem. Każdy fragment tego domu i otoczenia był jej miły, a serdeczna obecność Tiffany była nie tylko kojąca, ale i budująca. Przebywając w jej towarzystwie Jack widziała jak z tygodnia na tydzień coś w niej działało, rosło, kwitło, w przeciwieństwie do zamierającej przyrody na zewnątrz. Uczyła się - i to nie była w jej przypadku rzecz do stwierdzenia mimochodem. Zachęcana do zwiedzania domu i odkrywania jego zakamarków znalazła i ulubiła sobie wspaniałą małą prywatną bibliotekę Tiffany i jej rodziny, którą uzupełniali od lat. Było to pomieszczenie rozmiarów zwykłego pokoju sypialnianego, które poświęcili całkowicie książkom. W środku półki, regały i szafki uginały się od niezliczonych tytułów, które nawoływały swoimi kolorowymi grzbietami do zaglądającej tam coraz częściej Jack. W ten sposób natrafiła na opasłe tomiszcza poświęcone artystom malarzom czy egzemplarze o twardych solidnych oprawach traktujące o zagadnieniach astronomicznych. Te dwa tematy wzbudziły szczególne zainteresowanie u dziewczyny, która spędzała większość dni na ich pilnej lekturze. Warunkom czytania sprzyjała pogoda, która z każdym dniem stawała się surowsza, a noc nadchodziła coraz wcześniej. Najmilsze były późne popołudnia, kiedy zasiadały z Tiffany na werandzie lub w kuchni: każda ze swoją książką, swoim kubkiem herbaty i wspólnym talerzykiem ciasteczek.  Jack uwielbiała to - momenty, gdy budowały razem swoją własną nową rutynę. Były jej bezpieczeństwem, czuła, że pozwala jej to zapuszczać korzenie w tu i teraz, w świecie, który tak długo musiał czekać na jej powrót. Dlatego stała się uważna na wszystko co ją otacza. Od chwili wybudzenia do momentu zaśnięcia starała się czerpać z rzeczywistości obrazy, smak, zapachy, dźwięki. Łapała w sieć pamięci poniedziałkowe wyprawy na targ w pobliskim miasteczku, pachnące świeżym chlebem i błyszczące pomarańczową skórą dyni. Środy przynosiły chlupot wody roznoszonej po całym domu w celu podlania bujnej roślinności, panoszącej się w wielu kątach wielu pokoi. Czwartki kojarzyła z dźwiękiem otwieranego garażu, kiedy to Tiffany wyjeżdżała samochodem na swoje popołudniowe spotkanie chóru. W soboty i niedziele zwykły chodzić na wspólne spacery. Czasami były one krótkie, a zaś innym razem przeradzały się w niemalże całodzienne wyprawy. Chodziły zbierać grzyby w pobliskim lesie, zbierały zioła i kwiaty, by potem je suszyć i wykorzystywać do tajemniczych magiczno-kulinarnych sztuczek Tiffany, eksplorowały nieznane ścieżki i zaułki, zbierały opadłe liście, tworząc z nich piękne wielobarwne bukiety, a gdy pojawił się pierwszy śnieg udały się na pilną obserwację zachodzącej zmiany w naturze na skutek tego białego puchu. Podziwiały osiadające na ich dłoniach płatki śniegu o delikatnej strukturze, szron na źdźbłach trawy, wrzosowiska pokryte kryształowym płaszczem zimy. Wszystko to budziło w Jack poczucie prawdziwego szczęścia. Jeszcze do niedawna nie podejrzewała, że taka ilość dobra i piękna będzie kiedykolwiek jej udziałem. Najmilej wspominała pewień dzień, gdy Tiffany zabrała ją nad morze. Był to chłodny, lecz bezchmurny dzień. Podróż samochodem upłynęła bardzo szybko, a Jack dojrzawszy z oddali szaro-niebieską wodną przestrzeń utkwiła w niej wzrok. Na niebie kołysało się kilka ptasich sylwetek, których okrzyki tradycyjnie witały wszelkich przybyszów. Tiffany zaparkowała tuż przy plaży. Wzięły ze sobą koc i kosz z przekąskami i pognały w stronę delikatnych fal osnuwających białą pianą piaszczysty brzeg. Jack w pierwszym odruchu zapragnęła wejść do wody i kroczyć nią, jakby bez granic i przeszkód, w stronę horyzontu. Jednak chłód i siła wody zatrzymały ją w miejscu. Żywioł pochłonął jej całą uwagę. Czuła pod stopami przepływające drobinki piasku i wodorostów oraz małych kamyków, związane włosy targał wiatr, jakby usiłując je wyzwolić i porwać w dal, szum morza wypełnił ją całą, a utworzone przez słońce błyski i blaski pojawiające się na powierzchni wody całkowicie oczarowały Jack, która przez pierwsze minuty pozostawała bez ruchu, napawając się ogromem i świetnością tego konglomeratu zjawisk. Dopiero nawoływania Tiffany, która przygodę na plaży praktycznie zaczęła od rozłożenia koca i przyszykowania poczęstunku, przywołały ją do porządku. Wyrwana jakby gdyby wprost spod skrzydeł sennego marzenia przysiadła się do kobiety, odstawiając buty na bok i jeszcze przez dłuższy moment trwała w głębokim zamyśleniu. W końcu przyjęła parujący kubek z kawą i uśmiechnęłą się do Tiffany. Tego dnia dostała od niej prezent - stary aparat, który okazał się prosty w obsłudze, dając jej nowe pole do popisu. Jack spędziła resztę morskiej wyprawy na uwiecznianiu każdego elementu, który sprawiał, że tamte godziny zapisały się tak mile w jej wspomnieniach. Pod koniec dnia miała fotografie skupisk kamyków przy brzegu, skromnej nadmorskiej roślinności, drewna o intrygującym kształcie wyrzuconego przez kapryśne fale, wzorów na spódnicy Tiffany, spacerującej samotnej postaci w oddali czy fragmentów pomarszczonej pod wpływem wichrów wody. Od tej pory zauroczyło ją tego rodzaju dokumentowanie codzienności. Dostrzeganie niezwykłości w powszechności stało się jej misją. Nie tylko fotografowała, ale i z czasem zaczęła malować otaczający ją wszechświat detali, które na pierwszy rzut oka nie stanowiły niczyjego głównego planu, nie były nigdy głównymi bohaterami dnia powszedniego. Ale nie w zamyśle Jack. Dla niej to wyłapywanie drobnych zdarzeń sprzyjało adaptacji w rosnącej świadomej przestrzeni. Stanowiło preludium do jej ostatecznego przebudzenia.


***
Pośpiech stał się rozgrywającym w jego życiu. Wszędzie on i łączący się z nim niepokój i podenerwowanie. Budził się w środku nocy z lękiem myśląc, ile zostało mu czasu odpoczynku i kiedy ruszy kolejna machina przygotowań. Ciągłe przemieszczanie okazało się udręką, był wyczerpany po zaledwie jednej trzeciej z zaplanowanych koncertów. Chwila ekscytacji tuż przed rozpoczęciem już w następnej godzinie przepalała się zupełnie, ustępując miejsca jakiemuś specyficznemu rodzajowi odrętwienia. Jednak nie towarzyszyło to każdemu z nich, a przynajmniej nie w tym samym stopniu. Zayn zrozumiał, że odbiera pewne rzeczy inaczej niż pozostali w grupie. Ich ciągła ruchomość, ciągły bieg do celu, który zdawał się raczej oddalać niż zbliżać, okazały się dla niego zbyt trudne, by zdołał zsynchronizować się płynnie z nowym trybem życia. Nieustanna obecność ludzi wokół, nie zawsze znajomych, budziła w nim poczucia klaustrofobiczne. Miał wrażenie, że coś go ściska za szyję z nadmiaru wrażeń, które niczym w kalejdoskopie były mieszanką barw jaskrawych i mętnych. Wydarzenia, choć przy jego teoretycznym współudziale, działy się jednak jakby tuż obok. Czuł, jak gdyby wszystko przechodziło przez niego niczym przez cień, nikłą mirażową sylwetkę. Pozostał w nim zaledwie zarys siebie samego. A jednak… nie wyobrażał sobie, że mógłby z tego zrezygnować. Destrukcyjna struktura jednocześnie odpychała go i przyciągała z jeszcze większą mocą. Jakby stawiał jej wyzwanie: ja przeciwko tobie, moje wizje i marzenia przeciwko twojej suchej rzeczywistości. I chciał walczyć i mieć nadzieję, że mogło być lepiej. Tymczasem nie kwapił się specjalnie, by swoimi lękami i rozmyślaniami dzielić się ze współtowarzyszami. Może po części, by nie psuć dla innych tego dobrego czasu, który bądź co bądź z każdym dniem okazywał się coraz większym sukcesem, a może po części nie wierząc, by znalazł u nich zrozumienie dla odczuwanych rozterek. To nie była walka, którą potrafił eksponować, czy którą mógłby wygrać siłą, wymierzając twardą pięścią uderzenie w szczęki problemu. Była to konstrukcja wewnętrzna: skomplikowana pajęczyna, misterna pułapka, coś, czego obecność się wyczuwało, przypominającego chaotyczne obce ciało, które zalęgło się w jego własnym ciele.

Obsesyjnie wracał myślami do pudła pełnego wiadomości od Jack. Przez pierwsze dni czytał je nieustannie, jednocześnie usiłując kryć się z tym przed innymi. Ten osobliwy prezent odbierał jako coś wyjątkowo intymnego i należącego do sfery porozumienia między nim a Jack. Nie chciał, aby ktoś, ktokolwiek, zakłócał to jedyne połączenie, strzępek bliskości z dziewczyną, jakie mu teraz zostało. Często odczuwał niepokój w związku z tym, co opisywała Jack. Gdy się z nią żegnali, wydawało im się, że zostawiają ją zdrowszą niż kiedykolwiek, gotową na nowo zmierzyć się z życiem. Jednak Zayn teraz powątpiewał, a wręcz czuł lęk, że bez nich ona się znowu zatraci w niedostępnym dla nikogo świecie. Prowadził analizy bez końca, chciał zrozumieć w pełni każde jedno słowo, chciał wywlec zdania z kartek, wywrócić je do góry nogami, poznać ukryty sens. I choć do listów nie dopuścił nawet Josha, to rozmawiał o tym z nim wielokrotnie, alarmował go o swoich podejrzeniach. Jednak przyjaciela uspokajały rozmowy z rodzicami i Tiffany, z których wynikało, że wszystko zmierza ku lepszemu. Tylko Zayn nie chciał w to uwierzyć. Jego dni upływały na łączeniu tych dwóch lęków: o siebie i o nią. Ludzie go otaczający dostrzegali, że dzieje się coś poważnego, ale brutalnie odcinał wszelkie pomocne dłonie. W tamtym czasie może nawet nie było Zayna. Może była tylko sztucznie napędzana do wypełniania obowiązków postać, w której kotłował się mrok.

Nieokiełznane wycie tłumów, setki rozedrganych dłoni wybijających oklaski, wrzask, dziki wrzask, który przedzierał się przez otumanione ciała i zdawał się rozbrzmiewać wewnątrz opuszczających scenę artystów. Adrenalina i euforia towarzyszące jeszcze po zejściu ze sceny mieszały w ich głowach. Śmiech wyrywał się z ich gardeł, a wzrok przez jakiś czas zdawał się zamglony. Trudno było się połapać w pierwszych minutach po koncercie. Działo się naraz tyle rzeczy, a jednocześnie wydawało się, jakby oni sami nic nie robili, jakby od nich nic nie zależało. Płynęli z prądem nieznanych dziejów, będąc jedynie marionetkami w rękach czasu. Chaos sprzyjał rozproszeniu myśli, poddaniu się temu, gdzie prowadzą ich ludzie i czego od nich chcą. Mało było miejsc, w których można by się przed tym tabunem wrażeń ukryć. Zayn siedział w toalecie w opustoszałej odnodze korytarza. Mrużył oczy z policzkiem przyklejonym do chłodnej ściany wyłożonej bladozielonymi kafelkami. Uspokajał oddech, a z włosów kapała mu na podkoszulkę woda, którą chlusnął na siebie zaraz po zejściu ze sceny. 
- Zayn, jesteś tu? - Usłyszał głos i gdyby miał więcej sił, to postarałby się schować w którejś z kabin. Ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, więc pogodził się niechybną konfrontacją i po prostu czekał na to, co nastąpi. 
Do toalety wszedł Josh i przykucnął obok Zayna opartego o ścianę tuż przy umywalkach.
- W porządku? - zapytał. 
Zayn zwrócił głowę w jego stronę i spojrzał na niego bez słowa.
- No tak… - Josh westchnął. Widok Zayna w takim stanie sprawiał, że wszelki odcień radości opuszczał jego myśli. 
Siedzieli w milczeniu, próbując uspokoić bijące serca i uciszyć hałas w głowach. 
- Te listy… czytasz je jeszcze? - odezwał się Josh, przerywając gęstą maź ciszy, która zawisła pomiędzy nimi.
Zayn odchrząknął i przetarł powieki. 
- Czasami - przyznał zachrypniętym głosem. 
- Powinieneś przestać - odpowiedział tamten, na co Zayn automatycznie zmarszczył brwi. - Wiem, co tam jest. - Poruszenie w postawie przyjaciela sprawiło, że dodał: - Nie, nie czytałem. Tiffany mi mówiła. Rozmawialiśmy o tobie.
- Aha - zabrzmiało to jak pomruk zbliżającej się burzy. 
- Nie spodoba ci się to, ale uważamy, że czytanie i ciągłe analizowanie tego, co tam napisała jest złe. Jack też się tym martwi. Może w innych okolicznościach nie działałoby to w ten sposób, ale jest jak jest. A jest z tobą źle - wydusił z siebie Josh to, co kumulowało się w nim od kilku tygodni. - Do niczego dobrego to nie prowadzi. Nie pomożesz tym sobie, nie pomagasz jej. A Jack naprawdę sobie radzi. Tamto to przeszłość. Czytasz, przyswajasz i reagujesz na coś, czego już nie ma. I myślisz o Jack, której już nie ma. Zresztą sam zobaczysz. Zbliżają się Święta. Dają nam wolne. Wracamy do domu. 
Ostatnie zdanie zadźwięczało w umyśle Zayna, dając źródło nowej nawałnicy emocji. Odetchnął głęboko i z bijącym sercem powtórzył:
- Wracamy do domu.

środa, 25 września 2019

24. Antykwariat duszy

Nikt nie spoglądał na tyle często na kalendarz, nikt nie pilnował zegarów, tykających swobodnie ze swoich wysokości nad kuchennym stołem, na szafkach nocnych, czy na pustej ścianie w sypialni, nikt też nie próbował negocjować kwestii przemijania z Czasem osobiście. Zatem on mijał, zmieniał przyrodę za oknem, przewracał kolejne karty historii świata, które musiały zostać zapełnione tą nieokiełznaną treścią, płynną magmą ludzkich dziejów. I o nikim nie zapominał. Każda minuta jest minutą osobistą i jednocześnie dzieloną przez miliony jednostek, które z prawdy tej nie zdają sobie sprawy. Na taką prawdę nie mają na co dzień, właśnie, czasu, o ironio! Zabiegani we własnych sprawach, nurzający się po szyję w problemach, sporach, tajemnicach, ogarnięci szaleńczym rytmem egzystencji nie zauważamy, że wybija oto godzina, dzień, miesiąc kolejny. Zjawisko to, choć smutne i posępne, jest tak częstym, że aż naturalnym. Żyjemy do tego stopnia, że zapominamy, iż to robimy. Żyjemy, zapominając o niezwykłości samej tej kwestii oddychania, bycia umieszczonym i posiadania swojego skrawka przygody w małej kropce wszechświata, w drobince wszechczasu. 
Ten stan istniał również w starej kamienicy, gdzie mieszkała Jack Lawrence. Atmosfera niezrozumienia cudu codzienności towarzyszyła jej mieszkańcom i może tylko owa dziewczyna miała na tyle spokoju w dniu powszednim i na tyle w sobie wrażliwości, by to pojąć choćby w najmniejszym stopniu… i docenić. Dlatego, gdy nadszedł czas rozłąki, czas zmian i opuszczenia rozumiała, że uczyniła minione chwile najpiękniejszymi, jak tylko zdołała, że użyła całych pokładów swoich sił, by utrzymać świadomość i pamięć o nich, że była obecna jak najlepiej potrafiła w tamtym ułamku wspaniałości, który został jej przydzielony. I tylko Josh i Zayn czuli się nieswojo i źle, gdy zrozumieli, że już jutro to, co wypracowali do tej pory zniknie, to, jak żyli przez wiele miesięcy zmieni się teraz w tryb zupełnie tamtemu odmienny. Ich zespół ruszał w trasę po Wielkiej Brytanii, podczas której mieli promować ich najnowszy album. Oznaczało to mniej więcej tyle, że musieli się pożegnać z dotychczasową rutyną dnia i porzucić ją na rzecz ciągłej podróży. Dla Jack było to jednoznaczne z opuszczeniem kamienicy i powrotem do rodziny, którą poprzednio opuściła. Jej wyjazd zaplanowano na wieczór. Josh miał ją zawieźć na miejsce, a potem szybko wracać i zająć się ostatnimi przygotowaniami do własnej podróży. Zayn, będący od pewnego czasu w ciągłym zagonieniu, nie miał możliwości, by im towarzyszyć. Ledwo udało mu się zaaranżować wolne popołudnie, kiedy to zamierzał pożegnać Jack. Przez natłok zajęć i napięty grafik ostatnich tygodni nie był w stanie nawet pomyśleć o przygotowaniu czegoś specjalnego, co mógłby podarować dziewczynie. Czuł wyrzuty sumienia, że idzie tam z pustymi rękoma i z kompletnym brakiem planu na to, co ma jej powiedzieć, co powinien zrobić. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że tym kimś, kto taki plan ma może być właśnie ona. Już na niego czekała w salonie, nerwowo skubiąc rękaw golfa i spoglądając co jakiś czas na tarczę zegara. Pakowanie skończyła przed południem, a pozostały czas spędziła to na czytaniu książki, to na przeglądaniu i dotykaniu z sentymentem każdego kąta, szafki, bibelotu, jakie składały się na mieszkanie jej i Josha. A niedługo już tylko Josha. Na zewnątrz pogoda była jasna i słoneczna, ale przy tym wiał chłodny wiatr, który przez uchylone okno dostawał się do pokoju i poruszał firankami, sprawiając, że wirowały i tańczyły w takt wichrowej melodii. Jack zapatrzyła się na to widowisko i tak zastał ją Zayn, którego z kolei zatrzymał w progu salonu ten obraz. Widział jej nienaturalnie wyprostowaną sylwetkę oblaną światłem dnia i nie mógł nie ulec złudzeniu, że między nim a nią zawsze będzie jakaś granica, jakaś bariera, coś nieprzekraczalnego. Cienkie szkło, tajemnicze przestrzenie. Coś, co w podobny sposób dzieli dzieło sztuki od człowieka, który na nie spogląda i podziwia ze szczerym zachwytem i przekonaniem, że to, co widzi jest materią o wiele doskonalszą od niego samego. Myśląc tak nie pozwalał sobie przerwać tego momentu. Dopiero Jack, wyczuwszy czyjąś obecność, odwróciła się w tamtą stronę i rozpoznając go wstała z fotela, spuszczając nieporadnie ręce wzdłuż ciała. Patrzyli na siebie przez chwilę, w której dźwięczały myśli przepełnione jakimś niewysłowionym żalem, poczuciem, że koniec to nie tylko słowo, ale rzecz niemalże fizycznie możliwa w odczuwaniu. Smutek czaił się w ich spojrzeniach i jakieś poczucie straty. Czekające ich rozstanie nie miało odznaczyć się wyłącznie oddzieleniem jej od niego o zmieniające się dystanse, ale rozstanie owo symbolizowało przerwanie jakiegoś pasma ciągłości, czegoś na co pracowali pilnie przez długi czas. Prawdopodobnie w ich duszach tliła się obawa, że oznacza to jednocześnie porzucenie możliwości poprawy, powolny rozkład łączącego ich uczucia i doświadczenia, a być może, i było to coś, co najbardziej budziło strach, możliwość regresji i powrotu do mrocznej przeszłości Jack. Cisza wydłużała się, a niepokój przed tym, co ma nadejść z każdą sekundą wzrastał. W końcu Zayn, nie mogąc dłużej wytrzymać, przemógł się, wszedł do pokoju, przerywając ów intensywny kontakt wzrokowy.
- Dobrze znów tu być - uśmiechnął się. Przechodząc obok niej, dotknął na krótki moment jej dłoni, po czym szybko zajął miejsce na brzegu kanapy. 
Jack z powrotem usiadła na fotelu, składając ręce na kolanach. Tym razem w zdenerwowaniu bawiła się fałdami długiej spódnicy. Chłopak spojrzał znów na nią, mrużąc oczy i przybierając wyraz twarzy, który miał wyrażać radość i beztroskę, ale w praktyce tliło się w tej masce tysiące sprzecznych odczuć: szczęście z możliwości koncertowania kolidowało z poczuciem rychłej pustki i osamotnienia, których nic nie będzie w stanie zapełnić, ekscytacja z czekającej go przygody kłóciła się z żalem i wyrzutami odnośnie opuszczanej dziewczyny. Zatem, gdy mówił: “Dobrze znów tu być” nie było to w jego wykonaniu banalne zdanie, które wygłosił z braku pomysłu na rozmowę, ale stwierdzenie tego, że dobrze być w sytuacji i przestrzeni mu znanej, w miejscu, które było jego bezpieczną, pewną przystanią, gdzie czas zdawał się nie mieć prawa bytu. 
“Cieszysz się?” zapytała, myśląc przede wszystkim o jego albumie i sukcesach, jakie ich czekają. 
- Czy się cieszę? - powtórzył.
“Tak. Czy jesteś szczęśliwy?” 
- I tak i nie - odpowiedział i zaśmiał się krótko, a Jack pokiwała ze zrozumieniem głową.
“Ja też.” 
- I tak i nie... I tak szczęśliwi, że aż nieszczęśliwi - zażartował.
“I tak szczęśliwi dla kogoś, że aż nieszczęśliwi dla siebie.”
A było w tym tyle rozdzierającej prawdy, że przez kolejne minuty siedzieli w milczeniu, jakby kontemplując wszystko i nic zupełnie. Potem nagle wstał i oznajmił, że musi już iść. W mgnieniu oka znalazł się przy Jack, ale położył jej jedynie rękę na głowie i trzymał tak przez chwilę, po czym stchórzył zupełnie i wybiegł ledwie pamiętając, by zamknąć za sobą drzwi. A ona siedziała w zupełnym osłupieniu, próbując sobie to wszystko wyjaśnić, zrozumieć. Ale zrozumiała tylko jedno - nie zdążyła dać mu pudełka z listami. I na tę myśl smutek zalał ją falą ostateczną. 

***
Jechali przez pustoszejące drogi, a drobny wieczorny deszcz skraplał szyby samochodu. Mgła wyciągała powoli swoje śnieżnobiałe ramiona, rozpoczynając wędrówkę od podmokłych pól w górę ku drodze i pobliskim drzewom. Josh słuchał audycji radiowej, co jakiś czas kierując krótkie spojrzenie na Jack siedzącą obok. Nie spała. Siedziała z opartą głową o wilgotną szybę, ściskając w dłoniach notes, na którym zapisywała treści, których nie potrafiła wyrazić w języku migowym. Godzina wyjazdu nadeszła prędko, a pośpiech i mętlik, tak typowe dla wszelkich wyjazdów i przeprowadzek, pozwoliły zająć jej myśli czym innym niż analizowaniem dziwnego pożegnania z Zaynem. Jednak teraz, gdy już siedziała zamknięta w małej przestrzeni pojazdu, który poruszał się jednostajnie do celu, rozmyślania Jack na nowo popędziły w obszar wciąż odtwarzanego wspomnienia. Zaczęła się martwić tym nagłym wyjściem Zayna, interpretując to, jako coś niedobrego i zwiastującego nieszczęście. Dodatkowo, im mniejszy dystans dzielił ich od domu wujostwa, tym więcej ciemnych myśli przybywało do jej wyobraźni, siejąc ziarna niepokoju. Rzeczy, wydarzenia i postacie, których już dawno nie wspominała, powróciły do niej z nową siłą, co aż zaparło jej przez moment dech w piersi. Z każdym kilometrem uderzał ją fakt, że wraca tam, gdzie przeszłość miała do zaoferowania więcej okrucieństwa niż dobroci, tam, gdzie dla niej nie było miejsca wtedy i nie będzie zapewne teraz. Zdawała sobie sprawę, że czeka tam na nią rodzina, która chce jej pomóc, ale nie mogła nic poradzić, że ci bliscy ludzie już na zawsze pozostaną częścią również i tej mrocznej strony, nieodwracalnie smutnej historii. Rodzina mogła potencjalnie oznaczać zarówno powrót pod skrzydła opieki i troski, jak i ponowne wkroczenie w gęsty cień zagubienia i lęku. Mogła stać się teraz jej szczęściem lub największą zgubą. I gdy uświadomiła to sobie w pełnym wymiarze konsekwencji, zderzyła się z apogeum skumulowanych obaw, a panika zaczęła rozdzierać jej wnętrze. Josh zauważył to nagłe poruszenie i zatrzymał się na poboczu. Położył rękę na ramieniu Jack i patrzył na nią pytająco.
- Co jest? - odezwał się, a w jego głosie czuć było rosnące napięcie.
Słysząc jego głos ocknęła się z czeluści złych myśli, w którą wpadła. I ona spanikowała. Nie chciała stawać się znowu problemem. Nie chciała zawadzać. Nie chciała przeszkadzać. Nie mogła tego zrobić Joshowi, który okazał jej tyle troski i cierpliwości. Opieka nad nią nie była jego marzeniem ani powołaniem. Miał życie i ona musiała mu je oddać. Koniec z odbieraniem cudzych dni na rzecz swoich. Zrozumienie tego sprawiło, że zdołała się opanować. Napełniło ją to poczuciem woli walki z własnymi lękami, poczuła siłę, która od dawna nie była jej udziałem. Spojrzała na kuzyna. 
“W porządku. To nic.” 
Josh zmarszczył brwi nieprzekonany jej wiadomością, sprzeczną z tym, co widział wyrysowane na jej twarzy jeszcze przed momentem.
“Nic się nie dzieje. Jedźmy dalej.” 
Skinęła głową, jakby na potwierdzenie swoich słów. Josh westchnął i zapalił z powrotem samochód. 
- W porządku - powtórzył, jakby na wpół świadomie, a radio rozbrzmiało tkliwą melodią, która zaskakująco pasowała do mglistej atmosfery nadchodzącej nocy. Audycja, której wcześniej słuchał, musiała dobiec końca. 


***
I kiedy żegnali się już ostatecznie, Josha ogarnęło przejmujące poczucie nieodwołalnego rozdzielenia tego czasu, który był z tym, który dopiero miał nadejść. Jack stała się symbolem pozostawienia tego wszystkiego w tyle. Ściskając ją na do widzenia zdawało mu się, że ściska tamte miesiące pracy nad sobą, nad muzyką, nad nią, że gdy tylko wsiądzie z powrotem do samochodu nastąpi nad tym etapem kropka. I nie miał pojęcia, czy, a jeśli tak, to jaki będzie kolejny akapit tej historii. 
- Będę tęsknił - powiedział i uścisnął jej rękę po raz ostatni. 
Jego mama podeszła i ucałowawszy go w policzek życzyła mu powodzenia w trasie.  
Obydwie odprowadzały go wzrokiem, gdy powoli siadał za kierownicą, ustawiał nawigację, poprawiał lusterka i zapalał silnik. Czujne spojrzenia nieprzerwanie podążały za sylwetką oddalającego się pojazdu, aż w końcu ostatni refleks świateł samochodowych zamigotał krótkim tchnieniem nim znikł zupełnie w głębinach nocnych.
Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że coś z rzeczy Jack wracało wraz z nim. Na tylnym siedzeniu telepało się pudełko, niezbyt wielkie, zwyczajne, brązowe. Zjechał na pobocze, chcąc sprawdzić czy to coś ważnego i czy czasem nie będzie musiał się wracać, aby je oddać. Sięgnął do tyłu po pudełko i położył je sobie na kolanach. Obrócił je w dłoni i wtedy dostrzegł, że na jednej ze ścianek zostawiono wiadomość. Rozpoznał pismo Jack. Przeczytał: “Pudełko jest dla Zayna. Proszę, przekaż mu.”. Pokręcił głową w zastanowieniu, odłożył starannie pudełko na miejsce pasażera i ruszył dalej. Jeszcze otwierając drzwi kamienicy wciąż rozważał, co też może kryć się w tekturowym wnętrzu. 


***
- Przepraszam za kłopot, że dzwonię tak wcześnie, ale Jack nalegała, by się z panią skontaktować. 
- Nic się nie dzieje. I tak miałam wstawać. Proszę mówić, proszę. - Sposób w jaki wymawiała słowa był ciepły i budzący sympatię, a głos okraszony był charakterystyczną lekką chrypką, która przypominała o sobie, zdobiąc mowę Tiffany w dodatkowe, barwne niuanse dźwiękowe. 
- Chodzi o to… trudno mi tak przez telefon to wszystko przekazać - wahała się, nie wiedząc, jak przedstawić problem i wynikającą z tego prośbę.
- Proszę na spokojnie, mamy czas. 
- Tak, dziękuję. Chodzi, oczywiście o Jack. Nie wiem, czy pani wie, że ona teraz z nami mieszka?
- Tak, tak, wiem. Pisała mi o tym.
- Ach, rzeczywiście, Josh wspominał. - Chwila ciszy. - Jest z nami zaledwie kilka dni, ale… coś się dzieje. I widzę to i ona sama… ona też wie, czuje, że się pogarsza. Próbowała mi to wytłumaczyć. Zostawia mi notatki z różnymi wiadomościami. Głównie wspomina w nich złe rzeczy, bardzo złe i niszczące. Zdaje się, że chodzi po prostu o to, że ona nie potrafi być tu i wiązać widoki tego miejsca, ulic, domów inaczej niż przez pryzmat tego, co tu przeżywała… Daje do zrozumienia, że to nie jest jej miejsce, już nie - głos pani Devine załamał się. - Nie wiem, co robić. Zupełnie. 
- Hm… rozumiem, że może być trudno. To nie są proste sprawy. Trzeba mieć mnóstwo cierpliwości w takich momentach.
- Wiem, rozumiem. I naprawdę staram się jej poświęcać uwagę, jak mogę najlepiej i…
- Nie wątpię. Naprawdę wierzę, że pani i cała wasza rodzina się bardzo stara, troszczy, ale… trzeba jeszcze uważać, żeby nie dać się ponieść tym samym emocjom, które przejmują Jack. Jakby to ująć… nie można dać jej odczuć, że ma prawo do obaw, że ten lęk stanie się waszym wspólnym udziałem. Nie może odczuć, że się w nią wątpi, nawet jeśli ona sama to robi.
- To prawda. Nie chcę popaść w to błędne koło, ale, boję się, że nie potrafię inaczej. Mimowolnie ulegam tym nastrojom. Gdy widzę ją taką, czuję się, jakbym wyrządziła jej krzywdę, że musi tu z nami mieszkać. Czuję wyrzuty. 
- A nie powinna pani. To tak nie działa, ona na pewno nie chciałaby, żeby tak odbierano jej zachowanie. To jest niezależne od jej prawdziwych odczuć. Jestem tego pewna - Tiffany mówiła z całą siłą i przekonaniem, na jakie było ją stać, jednak jej rozmówczyni nadal czuła, że ta sytuacja może ją przerosnąć. 
- Naprawdę chciałabym to w pełni zrozumieć - wyszeptała z żalem. 
- Czy Jack próbowała przekazać coś jeszcze? - zapytała po chwili Tiffany, czując, że jest coś, o czym kobieta dotąd nie wspomniała.
- Tak, i właściwie… ale jest mi tak głupio nawet to sugerować.
- Proszę mówić śmiało.
- Jack prosiła mnie, żebym zapytała w jej imieniu, czy nie byłoby możliwości, aby mogła zamieszkać z panią - zdradziła to, co ją smuciło najbardziej. - I wiem, że to poważna sprawa i nie można, ot tak, po prostu narzucać się…
- Ależ, ja jej już to dawno obiecałam. Ona wie, że ma taką możliwość. Kiedy tylko chce i na jak długo chce - powiedziała zdecydowanie Tiffany.
- Nawet jeśli… nawet jeśli pani się zgadza. To jeszcze ja sama i mąż nie jesteśmy pewni. Wprawdzie słyszeliśmy wystarczająco dobrego o pani, ale to byłoby dla nas naprawdę bardzo… źle byśmy się czuli, niezręcznie.
- Absolutnie, proszę tak nie myśleć. Najlepiej niech od razu wyrzuci pani wszelkie myśli, że mogłoby mi to przeszkadzać, że jest to propozycja bez pokrycia. Jakiekolwiek wyrzuty, konwencjonalne uniki, sio! Po prostu, lepiej mówić wprost. I ja mówię tak: przyjmę ją z otwartym sercem, najserdeczniej jak potrafię. Mój dom może być jej domem, a ja będę bardziej niż szczęśliwa. Ale nie chcę robić niczego wbrew państwu. Proszę się zastanowić nad tym w spokoju.
- Nie wiem, co powiedzieć - głos pani Devine był zduszony od emocji. - To jest… zastanowimy się. Naprawdę, chcemy dobrze, chcemy dla niej najlepiej. Przecież jest nam jak córka.
- Jack na pewno wie, że tak o niej myślicie, że ją kochacie i nie chcecie jej zranić. Ona po prostu szuka możliwości... szansy na to, by jeśli tylko zdoła, stać się tym, kim wszyscy chcą, łącznie z nią, by się stała. Wie, że jest dla niej przyszłość, ale równie dobrze podświadomie czuje, co jest w stanie wepchnąć ją w przeszłość. I myślę, że w tym przypadku powinniśmy zaufać jej intuicji. 
- Będę o tym myśleć. Porozmawiam z mężem, jak tylko wróci z pracy.
- Im szybciej będziemy już mieli jakąś decyzję, tym lepiej dla wszystkich.
- Jeszcze jedno... czy moglibyśmy się z panią spotkać? Czy byłaby możliwość, żeby pani tu przyjechała? Myślę, że to by było dobre rozwiązanie. Porozmawiać spokojnie. Razem.
- Oczywiście, przyjadę.


***

Próbował zrozumieć sam siebie. Dlaczego wtedy wybiegł? Gdy odtwarzał teraz w głowie tamto pożegnanie z Jack, wydawało mu się, jakby oglądał kogoś innego. Jakby to była obca mu dotąd wersja siebie, która nagle pojawiła się i niespodziewanie przejęła kontrolę. Podejrzewał, że wiązało się to z całym okresem ostatnich tygodni. Stres związany z pracą, niepewność niemalże w każdej dziedzinie jego życia, uczucia, które raz wchodziły na piedestał uwagi, by po chwili zostać przytłumione pośpiechem i sprawami dnia codziennego. Zwłaszcza czas zaraz przed wyjazdem obfitował w najróżniejsze kłopoty, spory, rozdrażnienia i niepokoje. A kiedy przyszło mu ostatni raz widzieć się z Jack, po prostu coś w nim pękło. Jack, Josh i Zayn - cała ta trójka przeczuwała, aż za dobrze, wręcz przerażająco dokładnie, że coś się skończyło, że pewne powroty nie będą już możliwe. Korytarz pełen drzwi zamknął niektóre z nich, a klucze wrzucono w otchłań przeszłości. I chyba to przeważyło na tamtym popołudniu w salonie. Groźba nieubłaganych zmian zbyt go poraziła. Nigdy nie radził sobie z prawdziwie wielkimi decyzjami, z przyjmowaniem szalonych idei i wdrażaniem ich bez szwanku w dotychczasowe życie. Miał w sobie wyhodowanego tchórza, który bał się wielkich zmian, jak inni boją się skoku w przepaść. I w końcu dopadła go taka zmiana, ogromna, nie dało się odwrócić od niej spojrzenia ani myśli. Rozważanie przyszłości stało się udręką pełną niewiadomych. A potem było spotkanie z Jack. Nie potrafił jej tego wszystkiego przekazać, już sam jej widok powodował wybuch lęków i wyrzutów. Chaos wtedy wygrał. Odszedł ze zwieszoną głową. Uciekał, bo sobie nie poradził, a tak bardzo chciał. Tak bardzo chciał czuć, że sobie poradzi. 
Parę godzin przed pierwszym koncertem, gdy Zayn odpoczywał na kanapie w pokoju przeznaczonym dla jego grupy, Josh otworzył drzwi i wszedł do środka. Przysiadł się do niego. W ręku trzymał jakiś pakunek. 
- Nie wiedziałem, kiedy będzie najlepszy moment, żeby ci to dać - zaczął. - Również dobrze może być teraz. 
- Co to? - Zayn usiadł i wyciągnął rękę po pudełko.
- Prezent od Jack - odpowiedział tamten i uśmiechnął się pod nosem, widząc nagłą zmianę w postawie przyjaciela.   
- To cię zostawiam… z tym. - Machnął w stronę pudełka, które Zayn obracał w dłoniach i uważnie oglądał pod różnymi kątami. 
Przesyłka od Jack była rzeczą tak niespodziewaną, że nie mógł powstrzymać silniejszego bicia serca, a poczucie zaintrygowania tajemniczym podarkiem rosło z każdą sekundą. Przeczytawszy wiadomość na pudełku i nie widząc żadnych innych instrukcji czy sugestii, co do zawartości, Zayn zaczął otwierać pudełko. Było oklejone taśmą, dość niezdarnie, ale w taki sposób, że całość utrzymywała się w ryzach. Sięgnął po nożyczki, które trzymali na jednej z półek i delikatnie rozcinał tekturę, bojąc się uszkodzić wnętrze. W środku znajdowała się papierowa torba, w którą zawinięto właściwą zawartość. Zayn już miał odłożyć pudełko i skupić się na zawiniątku, gdy ujrzał, że coś jeszcze tam jest. Prawie przeoczyłby szarą kopertę, która zahaczyła się o fragment wystającej tektury. Wyciągnął ją. Podpisana była jego imieniem. Wziął głęboki wdech i otworzył kopertę.

“Długo się zbierałam, żeby ci to przekazać. Wstrzymywałam się. Czekałam. Raz chciałam to już po prostu wyrzucić. Prawie tak się stało. A potem zrozumiałam, kiedy będzie dobry moment. Teraz. Muszę ci wytłumaczyć, co to jest. Tylko jak? Nie chcę, żebyś się tym przestraszył, czy źle to zinterpretował. To co tu jest, to nie są zwyczajne listy. Zapisywałam to, czym chciałam się z tobą podzielić, ale nie potrafiłam i nadal nie potrafię. Są to wspomnienia, urywki, fragmenty dawnej mnie, są też moje strachy, koszmary i złe myśli. Większość jest po prostu przykra. Chciałam je wydostać na zewnątrz. Nie chciałam trzymać ich w sobie, bo to mnie psuło, czasem nie dawało oddychać. Wiem, że zrozumiesz. One tu są, w środku, a teraz będą należały też do ciebie. Na samą myśl jest mi lepiej, lżej, jakbym coś rzeczywiście z siebie wyniosła. Przemeblowanie! A w pudełku jest antykwariat duszy. 

Z wyrazami przyjaźni, 
Jack”