wtorek, 3 listopada 2020

Epilog

    

     Pierwszy promienisty akt wschodzącego słońca rozdarł szarość poranka. Mglista granica między nocą a dniem jeszcze obejmowała skalisty, stromy klif i dwie postaci siedzące na jego krańcu. Refleksy ciepłych barw zamrugały na grzbietach morskich fal. Słońce wschodziło. Świat budził się ze swojego snu o wiecznym mroku. Dwójka ludzi, daleki krzyk mewy i pieśń nieposkromionego wodnego żywiołu. Objęci obserwowali wędrówkę słońca, które powoli usadowiło się na niebie, malując pastelowym kolorem doliny utkane z chmur. Ciepło promieni dotknęło ich rozmarzonych twarzy. I nagle tę niemal uświęconą ciszę przerwał radosny, szalony, dziki wrzask chłopaka. A krzyczał tak, jakby robił to za dwóch.

    Bo i tak właśnie było. Reprezentował tamtym okrzykiem, tą głośną deklaracją radości z istnienia w tym momencie wszechświata, także i dziewczynę, która uśmiechała się szeroko, machając dłońmi w stronę słońca.



*** 


Dlaczego ty i inne tajemnice kosmosu


Dlaczego ty i inne tajemnice kosmosu

których nie zrozumiem, które tylko czuję

pytania ciekawej świata na wpół złamanej duszy

głęboki oddech przed lotem na planety obce


Nie znam tych ziem, tych kosmicznych pyłów

i z wzorów nigdy nie zbudowałem sensu

i mimo sprzeciwów najwyższej rady sędziów

ze wszystkich ja zostałem rzucony na pożarcie gwiazdom


Dlaczego ty i inne tajemnice kosmosu

nieprzespane noce wśród słów o zagadkach

przed tobą był chaos i wszystkie formy krzyku

teraz wiem, że kosmos można zamknąć w milczeniu


Antoine choć dostał w przydziale samolot

i perspektywę jastrzębi oraz orłów

stamtąd mógł zrozumieć choć pierwszą myśl o Ziemi

a ja tylko przeczuwam, ja tylko czuję


Dlaczego ty i inne tajemnice kosmosu

dlaczego ty

ze wszystkich niepojętych teorii 

w tej gubić się kocham najbardziej






piątek, 30 października 2020

28. I tylko wiatr

 


Dźwięk silnika i monolog radia - duet bohaterów w rozstrojonym umyśle. Za szybą samochodu dział się późnowiosenny spektakl niepojętej radości świata przyrody. Świat przyrody. Jakby człowiek należał do równoległego uniwersum, do innej, sąsiedniej rzeczywistości, oddzielony. Czym tak właściwie? Poczynioną zdradą natury? Ucieczką w duszny uścisk miasta? Świat przyrody. Czy znajdzie się tam jeszcze miejsce dla upokorzonej ludzkości? Niedościgniony ideał piękna istniał zawsze, oddychał zielenią, proporcją liści, zapachem kwiatu brzoskwini na wiosnę i szkarłatem jabłka jesienią. Perfekcja systemów samoistnych, gardzących kontrolą człowieczą. Wyższość kilkusekundowej egzystencji płatka śniegu od unicestwiającej rozgrzanej dłoni życiowego ślepca. Ziemia - niepojęta, przytłaczająca swym bogactwem kreacja w kontraście ze śmiesznością i grzesznością człowieka, który ośmielił się kiedyś o tym wszystkim pomyśleć “to dla mnie”.

- Tutaj niech pani skręci w prawo - poprosił.

Wracał. Naprawdę wracał. 

I było to trochę jak podróż w czasie, skok w przeszłość, a jednocześnie jakby miał zobaczyć to miejsce i mieszkających tu ludzi po raz pierwszy. 

Przymknął powieki, uspokoił oddech. Cokolwiek się wydarzy, cokolwiek tutaj powie, zostanie po tym ślad w jego życiu, potwierdzenie dla siebie z przyszłości, że spróbował, że otwierał ponownie przerwany rozdział tej słodko-gorzkiej historii. 

- Proszę się tu zatrzymać. - Samochód stanął w połowie alei, prowadzącej do dużego, drewnianego domu. - Dalej już pójdę. Dziękuję pani bardzo. 

Szmer żwiru ścierającego się z kołami maszyny towarzyszył mu przez chwilę - kamienne pożegnanie z ostatnimi wątpliwościami. Na ścieżce został tylko on i jego wola drogi.

W koronach drzew wiatr odprawiał swój rytuał taneczny, poruszając tłumem poddanych spektaklowi liści. Aleja rozszerzała się ku końcowi, tworząc obszerny podjazd. Zza potężnych drzew powoli wyłaniał się ogród Tiffany. Kwitły już niektóre pnące róże przytulone do płotków i południowej ściany domu, kępki azalii zdobiły oddany im fragment ziemi szczodrą swą obecnością, zaś różowe główki piwonii przybrane elegancko w zieleń smukłych liści gięły się w subtelnych ukłonach to w jedną, to w drugą stronę pod dyktando powietrznych dyrygenckich poruszeń. Zayn stanął na podjeździe, rozglądając się po okolicy. To miejsce miało w sobie coś z magicznych światów, które otulają odwiedzającego poczuciem zachwytu i obietnicą spokoju. Miał wrażenie, jakby obrazy Carla Larssona powołano do nowych żywotów, właśnie tutaj - w Goodwood. Dopiero stojąc przed tym domem i chłonąc wzrokiem doskonałość barw oraz kształtów rzeczywistości wokół, zrozumiał jak bardzo tęsknił za tym miejscem i za uczuciem, które wraz z pojawieniem się tu wypełniło jego duszę. 

Usłyszał czyjeś kroki na werandzie na tyłach domu. Zebrał się w sobie i ruszył w tamtą stronę. Przemierzał trawnik, a ptaki zamieszkujące tutejsze lasy towarzyszyły mu radosną kanonadą śpiewów, okrzyków i trzepotem skrzydeł. Odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Postanowił odezwać się z dalsza, by nie przestraszyć osoby, która przebywała tuż za rogiem. 

- Dzień dobry - zawołał. - Jest tu kto? 

Ucichły kroki, by po chwili przybrać na sile. Dotarł na skraj werandy i ujrzał, jak Tiffany zbiega po schodkach, aby stanąć twarzą w twarz z przybyszem. Miała na sobie podniszczoną katanę, brązowe szerokie spodnie, na nogach wysokie gumiaki, a na ręce nasunięte ogrodowe rękawice, noszące ślady wcześniejszych działań w terenie. Włosy związała w ciasny kok, odsłaniając tą fryzurą swoją sympatyczną twarz, która teraz zastygła w wyrazie osłupienia.

- Wielkie nieba - szepnęła. 

- Dzień dobry, Tiffany - przywitał się raz jeszcze. 

- Wielkie nieba - powtórzyła nieświadomie. Jej oblicze zdawało się odbijać kilka emocji naraz. Plątanina dobrych i negatywnych wrażeń zastygła na moment na twarzy kobiety. W końcu jednak zwyciężył tak znany Zaynowi wyrozumiały, ciepły uśmiech. Odetchnął głębiej. 

- Dobrze cię widzieć. - Uśmiechnął się niepewnie w jej stronę. 

Tiffany zrzuciła rękawice na trawnik, przemierzyła te kilka dzielących ich kroków i nim zdążył się zorientować już go obejmowała, śmiejąc mu się do ucha. 

- Zayn, tak dobrze, dobrze, że jesteś. - Odsunęła się, ale dalej ściskała go za rękę. - Mój chłopcze… tak się martwiłam. Czemu dopiero teraz? Gdzieś ty się podziewał? 

- Miałem bałagan do posprzątania.

- I nie można ci było pomóc w jego sprzątaniu? - spytała, a w jej głosie dało się wyczuć smutek. 

- Nie, raczej nie. - Pokręcił głową. - To był bałagan dla jednej osoby. 

- Dla jednej, mówisz… no więc, jak się masz? Tak naprawdę?

- Dobrze. - Popatrzył jej w oczy. Chciał, żeby mu uwierzyła. - Naprawdę. 

- I wszystko w porządku?

- Tak. Taką mam nadzieję.

- Cieszę się, mój drogi. - Ścisnęła jego rękę ostatni raz, mocno i serdecznie. Poczuł jak dobra energia Tiffany wypełnia i jego. - Chodź, usiądziemy na werandzie, porozmawiamy…

Uśmiechnął się w odpowiedzi. 

Rozejrzał się ostatni raz po okolicy i pomaszerował za Tiffany. Zaraz też posadziła go na wiklinowym fotelu, podsunęła koszyczek z kruchymi ciasteczkami i pobiegła robić kawę dla niego i herbatę dla siebie. Wróciła po paru minutach z tacką z parującymi napojami i talerzykami, na których pyszniły się szczodre kawałki cytrynowej tarty. Położyła to wszystko na niskim stoliku, zachęcając Zayna do częstowania się.  

- Mam nadzieję, że przyjechałeś do nas na dłużej. - Usiadła na fotelu naprzeciwko niego. Zdążyła już zmienić brudne od ziemi kalosze na domowe pantofle. Szurała nimi teraz miarowo o deski tarasu.  

- Jeszcze nie wiem… - przyznał. 

- Musisz zostać. Inaczej miniesz się z Jack. - Na twarzy Zayna odmalowało się zdumienie, a zaraz potem zrezygnowanie. Liczył, że uda mu się spotkać z nią już, zaraz. Tiffany pospieszyła z wytłumaczeniem: - Pojechały z Eve na weekend do Southampton. Jack chciała zwiedzić tamtejszą galerię sztuki. Wypatrzyła, wiesz, w internecie taki obraz. Wspominała, że chciałaby zobaczyć go na żywo już od jakiegoś czasu. I dobrze, że Eve nas odwiedziła i dała się namówić na małą wycieczkę. Powinny wrócić jutro przed południem. 

- Rozumiem. - Zmarszczył brwi. - Przyznam, że liczyłem… 

- Wiem. - Uśmiechnęła się. Wyciągnęła zaparzacz z kubka i odstawiła go na talerzyk. - Akurat tak ci się trafiło. 

Zayn sięgnął po swój kawałek tarty cytrynowej, namyślając się.

- I nie będzie problemu, jeśli zostanę? - upewnił się.

- Najmniejszego! - odrzekła. - Tak jak mówiłam, cieszę się, że tu jesteś. Im jestem starsza, tym mniej lubię samotne wieczory. Akurat przyda się twoja obecność, żeby odegnać smutki.

- Skąd wiesz? Może właśnie je przygnam? - zażartował, choć spojrzenie miał poważne.

- Nie… nie sądzę. - Tiffany pokręciła powoli głową, patrząc na graniczący z ogrodem las. Liście szeleściły sennie i kojąco w koronach drzew. Przedwczesna kołysanka dla niespokojnych dusz. - Wiesz, patrzę na ten las i staje mi przed oczami Jack podczas pierwszej wizyty tutaj. To, jak potem uciekła i pobiegła na tamtą łąkę. Jak ty… jak ty się przejąłeś. To wszystko wtedy, nie wiem, jakoś napełniło mnie wiarą, że to naprawdę tylko kwestia czasu nim ta dziewczyna się wydostanie z tej przepaści, w której istniała od tylu lat. - Spojrzała na niego ciepło. - Boże, jak ona się zmieniła. To niepojęte. Jestem z niej taka dumna. Jestem taka szczęśliwa, gdy patrzę na to, kim się stała.

Zayn milczał, ściskając talerzyk z ciastem. 

- Oczywiście, ma jeszcze wiele trudności przed sobą. Niemożność korzystania ze swojego głosu, to może i najmniejsza z nich. Wiele bólu będzie ją kosztowało zaakceptowanie tych wszystkich lat, w których tkwiła jak w pułapce, które przepadły... a które dla innych stanowią nieraz najpiękniejszy okres w życiu. A mimo to wierzę w nią, że sobie poradzi. W końcu znajdzie cząstkę dla siebie w tym chaotycznym świecie. Znajdzie i będzie żyła pięknym życiem. - Zamilkła, czując ucisk w gardle.

Siedzieli chwilę w kompletnej ciszy. Moment bez słów. Słychać było tylko szum wiatru i nawołujące się z oddali ptaki. 

- Mam nadzieję, że to wszystko się spełni - odezwał się, a jego głos zdawała się wypełniać niespotykana dotąd moc. - Jack będzie miała dobre życie. Musi mieć. Zasłużyła na to.

Tiffany sięgnęła poprzez stolik i poklepała go po ręce. 

- Zgadzam się całkowicie, mój drogi. - Wypiła kilka łyków herbaty i odstawiła pusty kubek. - Wiesz, co jeszcze jest w tym wszystkim miłego?

- Hm? - Nie zrozumiał.

- Obietnica jutra. - Uśmiechnęła się. - To, co nowy dzień może nam przynieść. To, ile w ciągu jednego dnia może się zmienić. Cały arsenał nieznanych nam losów. Nieraz potrafimy w jednej, drobnej, niepozornej chwili zrozumieć sprawy, z którymi zmierzenie się wydawało niemożliwością przez długi czas.

- Ach, tak… - odrzekł niepewnie, myślami błądząc już w potencjalnych scenariuszach jutra.

- Mam dla ciebie propozycje. - Skinął głową, żeby mówiła dalej. - Pomożesz mi trochę w ogrodzie zanim zajdzie słońce, a ja w zamian opowiem ci trochę więcej o naszej Jack i o tym, co się u nas działo przez ten czas. 

- Uczciwa oferta - ocenił, uśmiechając się lekko. 

- Wyśmienicie. - Zatarła ręce i zaczęła zbierać naczynia ze stołu. Zayn pomógł jej wziąć część rzeczy i poszli zanieść to wszystko do kuchni. 

- Tiffany - odezwał się, gdy wspólnie szukali drugiej pary kaloszy, które by na niego pasowały. 

- No, co tam?

- Dzięki za wszystko, co robisz. - Uniosła brwi, jakby w geście niedowierzania, że robi cokolwiek zasługującego na takie słowa. - I wiesz co? Tęskno mi było do ciebie i do tej twojej arkadii.

Aż do wieczora pracowali w ogrodzie ramię w ramię pieląc grządki, przekopując ziemię czy sadząc nowe rośliny. Czas mijał pracowicie, a niespokojne myśli w głowie Zayna ustąpiły miejsca poczuciu bycia pomocnym, chcianym, akceptowanym. Goodwoodowska wiosna stała się synonimem nadziei. Tamten dzień poprzedzający spotkanie z Jack - potrzebnym antraktem przed nadchodzącym grand finale być może jego najważniejszego dotąd wystąpienia.


***


Około dziesiątej rano po późnym śniadaniu, które ledwo tknął, Zayn stwierdził, że nie jest w stanie dłużej czekać w domu na powrót Jack i Eve. Musiał się przejść, ruszyć przed siebie, przestać w kółko zadręczać się możliwymi konsekwencjami długo wyczekiwanego spotkania. Przeprosił Tiffany, umył po sobie naczynia i wyszedł na zewnątrz. Wziął głęboki wdech. Ciepłe późnowiosenne powietrze napełniło go swoją łagodnością i przyjazną energią. Tutejsza przyroda była zachwycająca o tej porze roku. Kwiaty i drzewa, dachy budynków i polne drogi, wszystko to lśniło w porannym słońcu, rzucając urok na samotnego przechodnia. W pewnym momencie, a musiało się to stać intuicyjnie, skręcił w stronę polany, o której wspomniała wczoraj Tiffany. Kilka minut zajęło mu dotarcie na miejsce. Kluczył między słabo wydeptanymi ścieżkami, przedzierał się przez gęste zarośla i nisko opadające gałęzie. W końcu jednak rozpostarła się przed nim nasłoneczniona zielona przestrzeń. Z gęstej trawy wyzierały żółte kapelusze mniszka i błękitne kępki niezapominajek. Stary, omszały pień dalej leżał niewzruszenie w centrum polany. Zaynowi przemknęło przez myśl, że to martwe, powalone od wieku, choroby lub wichury drzewo mogło być świadkiem tylu wydarzeń, czy to chodzi o losy najmniejszych istot leśnych czy sceny z życia przypadkiem odkrywających to miejsce ludzi. Niejako żyło wciąż - przedłużało swoją rolę we wszechświecie poprzez te urywki chwil, w których stawało się czyimś centrum. Nawet teraz, gdy Zayn był tu sam, czuł, że to powoli rozkładające się drewno, które kiedyś rosło, oddychało, opierało się atakom kapryśnej pogody, nadal zarządzało tą przestrzenią. Łączyło obce sobie elementy wokół swojej postaci, tworząc coś na kształt wspólnoty organizmów. Zamyślony Zayn usiadł na pniu i przejechał powoli opuszkami palców wzdłuż pęknięcia w korze. W wyobraźni odtwarzał tamten taniec, tamten niezapomniany moment. Chwilę, w której wierzył w szczęśliwe zakończenia. Chciał znów usłyszeć tamtą melodię docierającą z oddalonego miasta. Chciał znów poczuć tamten spokój i pewność. Ale to tylko wiatr szumiał w wysokiej trawie i mały ptak ukryty na anonimowej gałęzi śpiewał o swoich miłościach. 

Postanowił wracać okrężną drogą. Zapragnął zgłębić tajemnicę dalszych przestrzeni leśnych, więc minął łąkę i ruszył przed siebie otoczony drzewami. Wędrował poprzez dzikie przestrzenie oblane zieloną poświatą i minęła dobra chwila nim dotarł do jakiejkolwiek ścieżyny wydeptanej ludzkim zamierzeniem. Idąc tak i kierując się dźwiękiem przytłumionych silników z rzadka przejeżdżających samochodów wyszedł na drogę ciągnącą się wzdłuż lasu. Szedł teraz nią w kierunku, jak mu się wydawało, powrotnym, napawając się tym ożywczym spacerem, tą przyjazną samotnością, tym dialogiem między nim a światem. 

Podejrzewał, że musiało być już blisko południa. Słońce wysoko na niebie przyświecało mocniej niż gdy wychodził z domu, a poranny ożywczy chłód ustąpił pierwszym przymiarkom do wiosennych upałów. W oddali wyłoniła się znajoma aleja drzew. Jak dobrze było czuć, że pewne elementy są mu bliskie, że wiedział dokąd zmierzać. Usłyszał zbliżający się samochód i automatycznie usunął się głębiej na pobocze. Szedł niespiesznie zapatrzony w potęgę leśnych zieleni rozpościerającą się przed nim, a srebrne auto minęło go powoli. Przejechało zaledwie kilkanaście metrów nim zjechało na bok i zatrzymało się. Ze środka wysiadła postać, trzasnęła drzwiami, po czym samochód po chwili ruszył. Zayn zatrzymał się gwałtownie, a w jego sercu zawrzało od emocji. Przed nim stała Jack. Nie kto inny, właśnie ona, a jednak, tak jak wspomniała Tiffany, zupełnie zmieniona. Czuło się to od pierwszej chwili, gdy się na nią spojrzało. Nie chodziło do końca o wygląd zewnętrzny. Nie, to nie było to. Choć ubrana bardziej elegancko niż kiedyś: w lnianą koszulę i czarne, długie spodnie, a włosy, które zwykle trzymała rozpuszczone, związane miała z tyłu w prosty warkocz, to jednak wszystko to było powierzchowne i nieznaczące. Prawdziwa przemiana dokonywała się w wyrazie jej twarzy, w przenikliwym spojrzeniu jej błękitnych oczu, w pewności kroku, gdy ruszyła w jego stronę.

- Jack… - wyszeptał. Jego głos zabrzmiał żałośnie cicho. - Jack - powtórzył głośniej. 

Nie był w stanie się ruszyć. Trwał wciąż w tym samym miejscu i patrzył, jak zbliża się do niego cały utracony świat, wszystkie galaktyki, niepoliczalność gwiazd. Nie potrafił rozszyfrować jej odczuć. Zrozumiał tylko niedowierzanie, które ulokowało się w tych tak dobrze znanych mu oczach.

Stanęła metr od niego i przyglądała mu się milcząc.

“Nie wierzę, że to ty”, nie spuszczała z niego oczu. Przeszywała go uważnym spojrzeniem, jakby próbując wyrwać z niego jakieś wyjaśnienie, słowa szczerości. “Co tu robisz?”

Chciała wiedzieć, dlaczego teraz się tu zjawił? Po takim czasie? Dlaczego nie odzywał się, nie kontaktował, nie odpisywał na jej listy? Na co liczył idąc tą drogą, jej drogą do domu?  Czy przyjechał przeprosić czy żądać przeprosin? Czy czuł się przez nią oszukany, zdradzony, niezrozumiany? Czego chciał? Czego oczekiwał? Kogo widzi przed sobą? Ją, teraźniejszą Jack czy jakiś przeszły twór, którego już nie ma i którego nigdy więcej w sobie nie przywoła? Czy uciekając od całkowitego zniszczenia, zniszczyła przy tym jego? Serce biło jej jak oszalałe, ale starała się tego nie okazywać. Nie ważne, co miało się tutaj stać, chciała zachować spokój. Zacisnęła usta, czekając na odpowiedź na choć jedno z jej pytań. W końcu nadszedł czas ostatecznej konfrontacji. Marzyła o tej chwili i bała się jej.

- Musiałem wrócić. Chcę ci coś wyjaśnić. Może naprawić... Wtedy… wtedy jeszcze nie rozumiałem, miałem żal… - Tyle razy odtwarzał sobie w głowie to, co jej powie, gdy nadarzy się okazja, a teraz, kiedy stał przed nią, odpowiednie słowa nie przychodziły. Został tylko wielki strach, że wszystko za moment runie. 

W końcu wiedział, co czuje Jack. Na jej twarzy odmalował się tłumiony dotąd smutek.

“To dlatego, że nigdy nie dałeś mi szansy. Gdy mnie poznałeś… byłam wtedy śmiercią. I to ją pokochałeś i tamtej mnie oczekiwałeś później. A tego znieść nie mogłam. Na to ci nie pozwalam. Dla twojego i mojego dobra.” Miała łzy w oczach, a twarz przekrzywiał grymas bólu. “Dlatego, jeśli… jeśli nadal tak jest… to lepiej, żebyś odszedł.”

Zayn czuł, jakby zaraz coś miało go rozerwać na strzępy. To, co próbowała mu przekazać było niczym ostrze uderzające w jego postawę z przeszłości. Ta destrukcyjna chęć zatrzymania jej zamkniętej przed światem, ukryta żerowało na jego uczuciu do niej przez długi czas, ale zrozumiał to i pokonał w sobie. Nie mógł jej stracić. Musiała zrozumieć, że kochał ją wtedy i nie może przestać jej kochać teraz. I kochać ją będzie w każdym momencie przyszłości. 

- Pozwól mi wyjaśnić - poprosił zdławionym głosem. - Jeśli tylko… też coś do mnie czujesz. Jeśli… to nie odpychaj mnie. Proszę. Daj mi szansę.

Jack kręciła głową, próbując odsunąć od siebie ten natłok sprzecznych myśli.

“Tamtego już nie ma. Nie może wrócić.” 

Zayn miał ochotę krzyczeć. Boże, ona wciąż nie potrafiła mu zaufać. Bała się, że ściągną się nawzajem na dno. Pod wpływem impulsu chwycił ją mocno za rękę. Nie mógł pozwolić sobie na kolejną ucieczkę. Na akt tchórzostwa w obliczu łączącej ich prawdy. Musieli rozegrać to do końca.

- I nie wróci. Nie pozwolę na to. - Patrzył jej głęboko w oczy, chciał w nich ujrzeć choć cień szansy. - Chyba nie myślisz, że chcę powrotu do tego, co było? Przestałem być egoistą. Zniszczyłem to w sobie. Chcę poznawać ciebie. Wciąż ciebie. Nie rozumiesz? 

Po jej twarzy spłynęło kilka łez, które szybko otarła wolną ręką. Odwróciła od niego wzrok, wbijając spojrzenie w zacieniony las po drugiej stronie drogi.

- Uwierz mi - niemal błagał, uwalniając jej dłoń ze swojej dłoni. - Odpowiedz mi. Cokolwiek. 

Wciąż uparcie tkwiła ze wzrokiem wbitym w ścianę lasu. Bała się wykonać choćby najmniejszy gest, bojąc się zdradzić ze swoimi uczuciami. Nie wiedziała, czy jest gotowa. Chciała mu wierzyć. Naprawdę chciała, ale ten moment, który wyobrażała sobie od tylu miesięcy, gdy nadszedł, kompletnie ją przerósł. A przecież wiedziała, że musi podjąć decyzję. Wciąż czekał na jej reakcję, a ona nie była pewna, czy zdobędzie się na to ryzyko. 

- Jeśli ci to ułatwi sprawę - wyszeptał - mogę po prostu odejść. Spakuję się. Wyjadę. Zrozumiem, że to będzie twoje “nie”. Że... po prostu “nie”. I postaram się już nie wracać.

Jack stała jak skamieniała w miejscu. Nie potrafiła. Dlaczego nie mogła się zdobyć na decyzję? Dlaczego nic nie robiła, kiedy on gotów był zaraz odejść i zniknąć z jej życia?

Zayn skinął głową. Mijając ją, ostatni raz dotknął jej dłoni, a potem poszedł przed siebie w stronę tamtej alei. Z każdym krokiem czuł jak wypełnia go ciężar ostateczności drogi, którą pokonywał. 

Uległ po raz ostatni zrywowi duszy i odwrócił się, by jeszcze raz na nią spojrzeć. A ona patrzyła na niego. I stało się to, na co czekał tak długo. Zaczęła biec w jego stronę i wiedział, że to to, że biegnie do niego. Uśmiech niedowierzania, ulgi, euforii. Wpadła w jego wyciągnięte ramiona i objęła go za szyję. Przygarnął ją do siebie mocno. Miał ochotę śmiać się do końca świata i jeden dzień dłużej. Wybrała go. Zaufała mu.

Lekki wiatr przeczesywał grzywy pustych pól, a oni stali samotnie na drodze w Goodwood i próbowali pojąć to uczucie nagłego, nieskończonego szczęścia. 

“Tyle ci zawdzięczam. Przerwałeś moje milczenie na milion bezsłownych sposobów.”

Lekki wiatr przeczesywał grzywy pustych pól. I tylko on był świadkiem, wiwatując szelestem liści i traw. I tylko ten ciepły, wiosenny wiatr oddał sprawiedliwość potędze chwili wdzięcznym ukłonem tysięcy zielonych istnień. 


   

Koniec.


sobota, 17 października 2020

27. Godziny mgliste

 Nowy Jork, Filadelfia, Hartford. Światło i huk, ciemność przed kaskadą barw. Vancouver, Toronto, Montreal. Pomruk bezsłowny, szepty złączone w jednym, obcym wrzasku postaci złożonej z tysiąca innych. Paryż, Mediolan, Barcelona. Cienie rozlane, echa w bez-przestrzeni przemienione cudem w wino. Oslo, Kopenhaga, Helsinki. Bezsenność nieba, ciężka głowa oparta o filary kruchych momentów. Tokio, Tajpej, Melbourne. Surrealizm dźwięku i obrazu. Anonimowy komunikat pociągu donikąd. Wszystko to, to trwałość szumu, bezkres ludzkich niemożliwości, rozciągnięte granice absurdu, zbratane kontrasty nakładające się warstwą na warstwę. Warstwą na warstwę. A potem już nie było nic. 


***

Tafla gorzkiej, czarnej kawy niezmącona nawet drobnym ruchem ludzkim. Leniwe, deszczowe, bradfordskie popołudnie podcinało gardło każdej żwawszej myśli. Kreacja z mgły i napęczniałych szarością chmur wbijała w bierne ciała mieszkańców wizje postapokalitycznego świata bez apokalipsy. Ta czarna, gorzka kawa pozostawiona na kuchennym stole teraz odbijała czyjeś zmęczone oczy. Twarz pochylona, gotowa do pierwszego łyku goryczy ku chwale goryczy. Słowa powoli wędrowały poprzez ścieżki świadomości, gdy przeglądając dzisiejszą gazetę chciał ujrzeć w niej choć fragment większego sensu. Obietnice złożone w czasach odrzuconych z każdym obudzeniem wracały do niego, uderzając coraz mocniej w poczucie winy. Tysiące kłębiących się poleceń, rad, sugestii, próśb, nakazów przypominały mu, dlaczego w sennych wizjach łatwiej było tworzyć swoją codzienność. 

“Już za późno. Na wiele rzeczy jest już za późno.” myślał, biorąc kolejny łyk. “Miałem to zrobić i teraz już będzie za późno. A jednak dalej to na mnie ciąży. Każdego dnia w szeregu na baczność wszystkie przeszłe sprawy.”

Kolejny łyk, kolejna strona papierowych ewaluacji społecznego rozkładu. Bezpieczna bariera wyznaczonej monotonii mijała. I znów widział jak kończy się świat w jednej filiżance wystygłej kawy. 


***

Siatka z zakupami, wprawiona w ruch, rytmicznie wybijała sekundy powrotnego spaceru. Wybrał trasę przecinającą pobliski park. O tej porze mało kto tam przebywał, a samotna wędrówka wśród powoli zasypiających traw i drzew wydała mu się rzeczą, której w tamtej chwili potrzebował. Powoli otaczał go chłód zacienionych ścieżek. Mijał puste, porysowane ławki, ciężkie od deszczu gałęzie rozbujałych krzewów, a w górze niebo przybierało mroki. Skręcał już w ostatnią aleję, po której przejściu wychodził wprost na ulicę jego rodzinnego domu, gdy wtem natknął się na znajomą postać.

- Zayn, hej! Awaryjne zakupy? - Podbiegła, zmniejszając dzielący ich dystans. Uśmiechnała się.

- Tak - odpowiedział. - A ty co, Rahmi?

- Odwiedzam was - zaśmiała się. - Wracam z pracy i obiecałam, że po drodzę wpadnę do Wali.

Pokiwał głową.

- Co u ciebie? Od… myślałeś o tym, co ci mówiłam? - Przyglądała mu się uważnie.

- Myślałem. 

- I doszedłeś do jakichś wniosków?

Milczał przez chwilę.

- To nie było takie myślenie.

- A jakie?

- Takie… byle jakie.

- Takie na odczep się?

- Nie… - westchnął. - Nie na odczep się. Nie chcę, żebyś tak to odebrała. - Zmarszczył brwi. - Rahmi, nie o to chodzi.

- Okej…

- To było myślenie po powierzchni - próbował wyjaśnić. - Takie, które nie zagląda do środka, które nie dopuszcza przerażenia o tym, co w środku.

- W porządku, rozumiem. 

Szła obok, a jednak była daleko. Daleko od tego, co on przeżywał od tylu już miesięcy. Zlewało się to w jedną trudną do wytłumaczenia czy wyrażenia w jakikolwiek sposób całość. Chaos na granicy kontroli. Bał się przed nią otworzyć, choć wiedział, że ma szczere intencje.  

- Rahmi… 

- Hm?

- Jeśli kiedyś… nie mówię, że tak będzie na pewno, ale jeśli kiedyś nagle napiszę: “Hej, spotkajmy się, pogadajmy.” to znajdziesz czas, zgodzisz się?

- Przecież wiesz, że tak.

Ulica pogrążona była w ciszy, jakby w porozumieniu z graniczącymi z nią terenami zielonymi. Tego spokoju nie zakłócał nawet jeden samochód. Byli już blisko domu. 


 

***

Myślał o tym, że chciałby uciec i że nie ma na to siły ani odwagi. Że żadne z miejsc nie jest w stanie stać się jego. Żadna przestrzeń nie utrzyma w swoich ścianach tego przepełnienia zwątpień, niepokoju, nędzy. Kłótnia rodziców przybierała na wyrazistości, a on nie mógł już dłużej udawać, że nie słyszy, co jest tematem tej słownej potyczki. 

- Rozumiem, że ma pieniądze - Ojciec mówił podniesionym głosem. - Rozumiem, że jemu takie coś wystarcza. Ale to nie jest życie. To nie jest prawdziwe życie. To jest tchórzostwo i pójście najprostszą drogą. I nie chodzi o to, że on mi tu przeszkadza, bo tak nie jest. Może tu mieszkać jak długo zechce, ale… nie widzisz tego?  

- Ciszej! Myślisz, że tego nie widzę? Że nie wiem? Że się nie martwię? Myślisz, że radość z powrotu syna do rodzinnego domu nie jest obarczona innymi uczuciami? Na litość boską, jestem jego matką! Nie chcę go stracić. Boję się! To jest jego życie i musi je rozwiązać sam, ale to nie znaczy, że przedtem mamy się do niego odwrócić plecami.

- Nie odwracamy się do niego plecami. Po prostu musimy go jakoś zmotywować, żeby… nie wiem, przestał się tak od wszystkiego i wszystkich odcinać. Zostawiliśmy mu wybór i nic. Do tej pory zupełnie nic. Nie uważasz, że lepiej byłoby...

Wyjść, zignorować to wszystko, zamknąć drzwi i opuścić dom, tamte kłótnie, problemy, nie patrzeć na zmartwione twarze, nie musieć się przed nikim tłumaczyć, że się siebie samego nie zna. A jednak siedział na parapecie okna, a ciało wydawało się ciężkie jak marmur i patrzył w tę otchłań budynków skąpanych w ciemnościach nocy. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął telefon. Bawił się przez chwilę obracając urządzenie w dłoniach, a potem wybrał numer. Długo się zastanawiał nim wysłał wiadomość: “Porozmawiamy?”.


***

- I mogę być całkiem szczera? - upewniła się.

- Całkiem. Inaczej nie miałoby to sensu. - Wzruszył ramionami, spoglądając gdzieś w bok. Trudno było mu patrzeć jej w oczy po opowiedzeniu o sobie aż tyle. Wyjawił jej przecież praktycznie wszystko. 

- Rozumiem twój niepokój. Pojmuję te wszystkie lęki, o których mi powiedziałeś. Sama większość z nich już kiedyś doświadczyłam. Budzenie się po to, by powtórzyć serię nic nie znaczących ruchów, rzucić w napotkanych ludzi wydarte z autentyczności zdania, po co to wszystko? Te wątpliwości… wiem, jakie to potrafi być straszne. Jak bardzo potrafi przytłoczyć. - Uśmiechnęła się smutno. - W bardzo młodym wieku została ci narzucona “skończona wizja ciebie”, że już jesteś: taki a taki, że to koniec procesu. Decyzja zapadła, twoja ostateczna forma została ci wepchnięta praktycznie na siłę i dopiero z czasem zorientowałeś się, że coś jest nie tak. Deklaracja własnej tożsamości została ci odebrana. I wtedy przyszły te uczucia dezorientacji, złości o niesprecyzowanym kierunku, kogo obarczyć winą? 

- Wina po prostu tam jest. Nie ma adresata - powiedział cicho.

- Właśnie! Bo to nie są czarno-białe kwestie, na które otrzymujemy jedną, jasną odpowiedź. Tu się człowiek potrafi męczyć latami z wyrzutami sumienia. A to nie o to chodzi. Całe życie mamy prawo się zmieniać, mamy prawo do wycofania się z tego, co odebraliśmy jako niewłaściwe, a co wcześniej stanowiło nasz cel, nasze marzenia. Nie możemy sobie tego prawa odbierać. Nie bądźmy wobec siebie tyranami. Podstawowa zasada, to uznać dobro wobec siebie samego. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

Pokiwał głową.

- Jest wiele osób, które mogą ci pomóc. Możesz otrzymać profesjonalne wsparcie. W moim odczuciu wydajesz się gotów... powinieneś to dla siebie zrobić. Znam dobrych ludzi, specjalistów. Chciałbyś, żebym się z kimś skontaktowała? 

- Rahmi, ja… 

- Możesz się jeszcze zastanowić, ale… sam wiesz.

- Wiem.

- Więc jak?

Spojrzał na nią. Miała surowy wyraz twarzy, ale wiedział, że przez tą surowość przemawia dobro. Skinął głową. Poczuł jak coś z niego ulatuje. Zadecydował.  

- Jeśli chodzi o Jack...

Powrót napięcia. Ściśnięte gardło.

- Yhm - niemal szepnął. 

- Mówisz: “Kochałem ją i kocham, ale musiałem opuścić cały tamten świat.”. I utwierdziłeś się w tym na podstawie tego jednego gestu, jednego komunikatu. - Zacisnął wargi, obiecał sobie, że nie będzie jej przerywał. Sam analizował to wszystko w sobie tak wiele razy, że nie było w nim już namiastki obiektywizmu. - Cała ta sytuacja była mocno stresująca dla was obojga, bo zdawaliście sobie sprawę z postępujących zmian, z tego, że coraz mniej jest was w “was” i… może to ją zwyczajnie przerosło? Przecież miała prawo spanikować, miała prawo się bać.

- Miała - przyznał. 

- I sam przyznałeś, że tamten pocałunek był błędem, że nie tak to sobie wyobrażałeś, że zrobiłeś to za wcześnie dla niej i zbyt przekłamanie dla siebie. Nie wiem, co ci powiedzieć, ty zdajesz się o tym wszystkim wiedzieć. Chyba rozumiesz?

Skrzywił się. Boże, czy wiedział? Te pierwsze tygodnie zaślepienia niezrozumiałym gniewem, poczuciem niesprawiedliwości. Te najbardziej piekielne z myśli, że chciałby, żeby ona znów była w tamtej fazie cierpienia, tak bardzo chora jak to tylko możliwe. Nigdy sobie tego nie wybaczy. I później: ile godzin upłynęło na retrospekcji, analizie, rozszarpywaniu tamtego wydarzenia na mikroelementy, żeby tylko ujrzeć tę sytuację z innej perspektywy, a jednak…

- Rozumiesz. - Pokręciła powoli głową. Jej twarz wyrażała smutek, współczucie. - Jack straciła nagle bardzo bliską osobę. Przyjaciela. Kogoś komu ufała. Powiedziałeś, że pisała po tej sprawie do ciebie?

- Tak. - Niechętnie wracał do tego tematu.

- Czytałeś w ogóle te listy? 

- Niall przywiózł je kiedyś z Londynu, ale nie… nie otworzyłem ich.

- I co?

- I przestała pisać. 

- Nie jesteś ciekaw? 

- Wtedy nie mogłem tego czytać. A teraz - zastanawiał się, jak wyrazić to, co czuł wobec tych listów, wobec tamtych zagłuszonych słów od Jack. - teraz to byłoby jak otwieranie cudzej korespondencji. To już nie jest moje, i na pewnie nie jej, nie po tym wszystkim…

Milczeli przez chwilę, każde pogrążone we własnych przemyśleniach. 

- Dobrze, powiem coś jeszcze, ale nie chcę, żebyś odebrał to jako moje zwątpienie w uczucie jakim darzyłeś, może jeszcze darzysz Jack. - Czas przeszły użyty w jej kontekście wdarł się do świadomości Zayna. Gdy ktoś inny pokazał możliwość interpretacji sprawy jako potencjalnie skończonej, należącej do przeszłości, przeraziło go to bardziej niż do tej pory, kiedy zatrzymywał podobne myśli wyłącznie dla siebie. - Pomyśl przez chwilę, jak długo walczysz już ze swoimi zaburzeniami. Że to trwało - dłużej niż cała historia z Jack, Joshem, z Tiffany. Od jak dawna starałeś się to ukryć, wdusić w tak daleką część siebie, aż stracisz poczucie jakiegokolwiek dyskomfortu? I co się wydarzyło? Spotkałeś kogoś, kto wydawał się cierpieć bardziej, choć to nie jest dobre określenie. Cierpienie to radykalnie indywidualna kwestia. Nie powinno nigdy stanowić obiektu jakiegokolwiek uogólniania, porównywania, prowadzenia rankingu bólu. Ale tak trochę było. Patrzyłeś i widziałeś, że jest ktoś, kto jest tak pokrzywdzony przez los, że przyćmiło to twoją sytuację. Pozwoliłeś się temu ponieść.

- Nie, nie, to nie było tak… - chciał jej przerwać. Serce biło mu mocniej. Za mocno.

- Pomagałeś, trwałeś z jakąś niemożliwą cierpliwością i lojalnością w tym cudzym piekle. I w tym wielkim, nie umniejszam temu, altruistycznym akcie… czy nie było w tym trochę egoizmu? Czy to nie był rodzaj jakiejś wykrętnej meta-walki? Bitwa na polu cudzego przeciwnika, obrona, ale tylko jeśli cudzą postacią.

Milczał, nie mógł patrzeć jej w oczy. 

- Przepraszam, jeśli cię tym uraziłam - mówiła tak spokojnie o rzeczach, które tak go raniły. - Wydaje mi się po prostu, że najlepiej będzie odsłonić to wszystko, co potencjalnie najgorsze: usłyszeć, zrozumieć, przetrawić, żeby móc pójść dalej.

- Był - wydusił z siebie. - Tak, był w tym cały cholerny wór egoizmu. Mojego bagna. - Wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. Czuł jak drżały mu ręce, nogi. - I mimo to… 

- Spokojnie. - Objęła dłońmi jego trzęsące się ręce.

- ...ją kocham. W najbardziej podły sposób. 

- Nie, nie podły. Zayn, nie o to w tym chodzi. Każdy z nas ma w sobie złe intencje, egoistyczne pobudki. Ważne, żeby to widzieć, żeby móc przerodzić to w coś dobrego. I tobie się to udało. Myślę, że nie kochasz jej podle, ale kochasz ją mimo tej odczuwanej, jak to nazwałeś, podłości. Choć dla mnie to uczucie, to po prostu bycie człowiekiem. To oddanie sprawiedliwości skomplikowanej formie naszej moralnej kondycji. Nie jesteśmy tacy transparentni, jak nam się to czasem wydaje. 

Czuł jak serce wybija rytm bólu, tęsknoty, pękających mroków, które gnieździły się w jego duszy.

- Będę musiał spróbować, prawda? W przyszłości. Kiedyś - westchnął - kiedy znów będę miał odwagę.

- Chyba tak. - Uśmiechnęła się. - Chyba to nieuniknione. W końcu wrócisz, bo już wiesz. I serce masz na dobrym miejscu. 

- Jakoś tego jednego nie potrafiłem przemeblować.


poniedziałek, 12 października 2020

26. Kruchość postumentu

 Trudno było jej przekazać, że woli spędzić Święta Bożego Narodzenia w Goodwood z Tiffany. Rodzinie Jack przystanie na jej stały pobyt u już teraz zaprzyjaźnionej kobiety wydawał się wystarczającym świadectwem poszanowania woli i potrzeb dziewczyny, więc gdy otrzymali list z prośbą o zrozumienie jej decyzji wzbudziło to niemałe poruszenie. Odbyto kilka rozmów telefonicznych, a finalnie przyjechała do nich ciocia, próbując dojść do jakiegoś porozumienia w tej kwestii. Jack zdawała sobie sprawę, że sprawia im przykrość, ale była nieugięta. Nie chciała rezygnować z tego miejsca i tego, co udało jej się tu utworzyć. Sama myśl o opuszczeniu owego domu i tej miejscowości wzbudzała w niej niechęć, a nawet lęk. Ze smutkiem obserwowała zawód wymalowany na twarzy cioci, kiedy tamta odjeżdżała nic nie wskórawszy. Koniec końców postanowiono, że rodzina przyjedzie ją odwiedzić następnego dnia po Bożym Narodzeniu. Tymczasem dom Tiffany powoli nabierał świątecznej atmosfery. Zaczęło się od czytania książek przy blasku aromatycznych świec, które wkrótce roztoczyły wewnątrz zapach cynamonu i jabłka. Potem Tiffany nieśmiało zaczęła podśpiewywać świąteczne klasyki, które sprawiały, że w duszy trzepotały ciepłe uczucia rozbudzone znajomymi melodiami. Przywodziły na myśl dziecięcą zimową arkadię. Na tydzień przed świętami urządziły wielkie wypiekanie pierniczków. Ozdabianie ich zajęło im cały kolejny dzień. Takie posiedzenia umilały sobie grzanym winem, pachnącym skórką pomarańczy i goździkami. Kiedy pierniczki były już gotowe zabrały się do strojenia drzewka - urodziwej jodły, którą zakupiły od dobrego znajomego na jarmarku. Wówczas z głośników odtwarzacza już nieskrępowanie wydostawały się dźwięki świątecznych pieśni, otulając salon dobrem i radością, jakie zapieczętowane zostały w ponadczasowej muzyce, a zauroczone magią świąt mieszkanki, balansując wokół choinki, dekorowały ją własnoręcznie wykonanymi ozdobami. W Wigilię Bożego Narodzenia do domu zawitały dzieci Tiffany - Eve oraz Steven. Na co dzień wielcy podróżnicy i poszukiwacze przygód bez stałego miejsca zamieszkania, na uroczystości i święta zawsze starali się wracać do rodzinnego domu, gdzie na ich powrót czekała niecierpliwie Tiffany. Wraz z ich przybyciem przywędrowały dziesiątki historii i anegdot z podróży, w których dzieleniu się prześcigali się nawzajem. Jack obserwując Stevena nigdy by się nie domyśliła, że w przeszłości tego młodego mężczyzny był epizod, w którym został skazany na milczenie. Teraz, jak gdyby chciał nadrobić stracone chwile, dzielił się swoim głosem, czy to bujnie opowiadając o swoim życiu, czy śmiejąc się na potęgę z zabawnych zdarzeń relacjonowanych przez jego siostrę i matkę. Wcześniej Jack była pełna obaw odnośnie przyjazdu tej dwójki, ale teraz, gdy mogła siedzieć z nimi w kuchni i po prostu słuchać, zwyczajnie być w tamtym momencie - wtedy poczuła, że chwyciła szczęście, namacalnie, miała je w garści. Było tam, w końcu dla niej.



Bożonarodzeniowy poranek w Goodwood okazał się ucieleśnieniem świątecznych idei, które opisywane są z takim rozmachem w książkach, o których śpiewa się z rozmarzeniem w piosenkach, a wizualną kaskadą przedstawia w produkcjach filmowych. Śnieg iskrzył się na pobliskich polach i drogach, na gałęziach drzew i dalekich dachach domów widocznych z okien pierwszego piętra. Tiffany przyszła ją obudzić do wspólnego otwierania prezentów. Gdy schodziły po schodach, Jack napawała oczy świątecznymi ozdobami, które zapełniały niemal każdy kąt domu. To tu, to tam zwisały i okręcały się wokół mebli zielono-czerwone girlandy, gałęzie drzew iglastych towarzyszyły lampom, zegarom, szafkom i stolikom, a porcelanowa kolekcja aniołków została rozsiana w przeróżnych zakątkach, które pełniły rolę strażników bożonarodzeniowego nastroju. Salon był natomiast punktem kulminacyjnym tej świątecznej feeri. Choinka stała w jednym z rogów pomieszczenia i, choć nie była pokaźnych rozmiarów, natychmiast przykuwała uwagę wchodzących. Przystrojona zamaszyście, z odwagą i wyobraźnią mieniła się przeróżnymi barwami, a wokół niej drżały i kołysały się ozdoby, zawieszone na sznurkach pomiędzy igliwiem. Wokół jej donicy ktoś ustawił kilka pięknie zapakowanych prezentów, które kusiły do natychmiastowego rozpieczętowania. Do salonu weszła rozespana Eve w swoim błękitnym szlafroku, a niedługo po niej przybył Steven z rozczochraną fryzurą i zamglonym spojrzeniem. Eve uśmiechnęła się do Jack i poklepała miejsce obok siebie przy kanapie, zachęcając dziewczynę, by się przysiadła. Steven natomiast przysunął sobie fotel bliżej kominka, który Tiffany musiała już wcześniej rozpalić. Ogień przyjemnie trzaskał, a jego złota i pomarańcze obejmowały drewno coraz to zachłanniej. Tiffany wybiegła z salonu, by po chwili wrócić z tacą wypełnioną talerzykami z pachnącą szarlotką oraz dzbankiem herbaty i filiżankami.

- Pani Duff, pani jest niesamowita! - wykrzyknęła figlarnie Eve i wstała, by pomóc matce rozstawić to wszystko na stoliku kawowym koło choinki. Tiffany uśmiechnęła się i spojrzała z rozbawieniem na córkę. 

- Masz rację, jestem - odpowiedziała, mrugając porozumiewawczo w stronę Jack. 

Do salonu wparadował majestatycznie Pan Tumnus. Był to stary kot o miedziano-brązowej sierści i niebieskich przenikliwych oczach, który poruszał się powoli i z namaszczeniem, spowalniany swoim pokaźnym zwisającym brzuchem. Steven, zobaczywszy Pana Tumnusa, bezceremonialnie podniósł go z podłogi i usadowił sobie na kolanach, głaszcząc go w przesadny sposób, więc trudno było stwierdzić, czy kotu istotnie tego rodzaju pieszczoty sprawiały jakąkolwiek przyjemność.

 - No, jesteśmy w komplecie - oznajmiła Tiffany, nalewając herbaty do filiżanek. - To co, zabieramy się za prezenty? 

Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Eve podeszła do choinki i zaczęła po kolei rozdawać świąteczne upominki. Każdy finalnie otrzymał po trzy paczuszki, jedne większe, drugie mniejsze. Jack była zdumiona, że i jej przypadło w udziale tyle samo prezentów, co pozostałym. Z uśmiechem na twarzy zaczęła delikatnie ściągać ozdobny papier. Pierwszym prezentem okazał się album na zdjęcia z masywną brązową okładką ze złotą ramką. 

- To ode mnie - odezwała się Eve. - Na twoje zdjęcia. Podobno robisz ich całkiem sporo, więc mam nadzieję, że się przyda.

“Dziękuję” odpowiedziała Jack i uśmiechnęła się, gładząc dłonią przyjemną w dotyku powierzchnię albumu. 

Kolejną niespodzianką był zestaw pięknych farb akwarelowych, specjalny do nich papier oraz kilka rodzajów słodyczy, których dotąd nie miała okazji próbować. To Steven przywiózł jej te wspaniałości ze swojej ostatniej podróży do Indii. Ostatnim prezentem, tym od Tiffany, okazał się ręcznie dziergany stalowoniebieski gruby sweter, w który dodatkowo zawinięto przepięknie zdobiony szkicownik utrzymany w podobnym tonie kolorystycznym. Jack podziękowała im wszystkim z całego serca, na co Tiffany ją przytuliła, życząc udanych Świąt. Jack skinęła głową.

“Już są udane.” odpowiedziała.

Sama dała pozostałym zaledwie po rysunku, które oprawiła drewnianymi ramkami zakupionymi wcześniej na targu. Mimo tego, wszyscy zdawali się niesłychanie zadowoleni ze swoich prezentów, a samo ich rozpakowywanie sprawiło im mnóstwo radości oraz przywiało gromadę wspomnień, którymi się teraz dzielili z resztą. Jack, nieświadoma, przez cały ten czas uśmiechała się, przyglądając się twarzom już znanym i chłonąc każde ich słowo.

- Ach, byłabym zapomniała! - Tiffany klasnęła w dłonie i zwróciła się do Jack: - Zayn dzwonił dziś rano i pytał, czy może wpaść po obiedzie. Myślę, że będzie tutaj koło siedemnastej. 

Jack słuchała, kiwając głową, ale w sercu poczuła narastający niepokój, którego jeszcze przed momentem tam nie było. Zayn wraca. Nie była w stanie sprecyzować, jakie uczucia się w związku z tym w niej budziły.


***

Bradley, jeden z członków zaplecza organizacyjnego zespołu, mieszkał niedaleko Goodwood i zadeklarował się podwieźć Zayna. Jechali już jakiś czas, a wszystko dłużyło się ze względu na warunki pogodowe, które wymagały niezwykłej uwagi i w miarę ostrożnego tempa jazdy. Właśnie mieli skręcać w drogę, która już bezpośrednio prowadziła do posiadłości rodziny Duff, okazało się jednak, że ta część nie została jeszcze odśnieżona. Było to jednoznaczne z tym, że volkswagen Bradley’a dalej nie da rady jechać.

- Muszę cię tu wysadzić. Dasz sobie radę? - spytał, przestawiając kontrolki przy ogrzewaniu.

- Jasne, stąd już niedaleko. Dzięki wielkie za podwiezienie. - Uścisnęli sobie ręce. Zayn wysiadł, poprawiając sportową torbę na ramieniu, i pomachał na pożegnanie cofającemu ze ścieżki Bradley’owi. Potem ruszył przez zaśnieżoną drogę w kierunku majaczącego w oddali domu o ciemnym dachu, z którego komina ulatywała w górę pochmurnego nieba strużka szarego dym.

Dwadzieścia minut później, zziębnięty i zmęczony, dotarł na podjazd domu Tiffany. W ciemności wieczoru przyglądał się rozświetlonym oknom, które wydawały się skrywać przed nim niepojęty rodzaj ciepła i szczęścia. Stał przez moment bez ruchu nagle onieśmielony wizją spotkania i ogarnięty lękiem przed tym, co zastanie w środku. W końcu wyrwał się z zamyślenia i podszedł do drzwi. Zastukał kołatką kilka razy i czekał, wlepiając spojrzenie w ornamenty wyrzeźbione w drewnianych drzwiach. Zza ściany docierały stłumione dźwięki świątecznych piosenek, a po chwili do tych odgłosów dołączył się tupot czyichś kroków. Ktoś przekręcił zamek i otworzył drzwi. O nogę Zayna otarło się nagle coś miękkiego i dopiero po chwili chłopak zorientował się, że był to Pan Tumnus, który prześlizgnął się z domu na podwórko. Kot podreptał w stronę lasu, natomiast w drzwiach stała nadal wysoka młoda kobieta o ciemnych włosach do ramion. Uśmiechała się do niego.

- Zayn, tak? - zapytała, a on skinął głową. - Jestem Eve, córka Tiffany. Chodź do środka. Widzę, że zmarzłeś.

- Tak… trochę tak. - Uśmiechnął się niepewnie i wkroczył do przedsionka, w którym zaczął ściągać wierzchnią odzież. 

- Myślałam, że przyjedziesz samochodem.

- Tak było, ale na drodze prowadzącej do was musiałem zrezygnować z dalszej podwózki. Nie było jak przejechać - wytłumaczył.

- A, wszystko jasne. - Pokiwała głową oparta o ścianę, przyglądając mu się z zaciekawieniem. - Chodź, chodź. Siedzimy wszyscy w salonie. Jesteśmy już po obiedzie, ale mama trzyma dla ciebie porcję. Zaraz odgrzeję.

- Dziękuję, nie chcę sprawiać kłopotu.

- Żaden problem, śmiało. - I gestem wskazała mu wejście do salonu, choć sam dobrze wiedział, jak tam trafić. Wolałby dać sobie jeszcze moment na uspokojenie myśli. Jednak pod wpływem działań Eve zmuszony był wejść od razu do pokoju, który był obecnie rozświetlony blaskiem kolorowych światełek, kominka i świec. W tym przedziwnym poblasku trudno było mu najpierw zlokalizować kogokolwiek. Po chwili dostrzegł Tiffany rozłożoną wygodnie na fotelu, popijającą z kieliszka wino o szkarłatnej barwie podświetlanej płomieniami. Natomiast w drugiej części pomieszczenia pochyleni nad partią szachów przy stoliku kawowym siedzieli Steven i Jack. Mężczyzna tłumaczył zasady, poruszając co chwila którymś z pionków. Jack, odwrócona do Zayna tyłem, kiwała powoli głową, a jej włosy połyskiwały przy tym ciepłym blaskiem. Słodko-gorzkie wrażenie na widok utęsknionej postaci zalało jego duszę, tworząc miksturę z odczuć, których nie dało się jednoznacznie skategoryzować jako pozytywne czy negatywne. Stał tam, nie mogąc zdobyć się na kolejny krok, czując, że obraz Jack składa się już nie tylko na serię londyńskich wspomnień, ale że mozaika jej życia została poszerzona o fragment, którego nie był i już nigdy nie będzie udziałem. Nie chciał rozumieć, dlaczego tak bardzo przeszkadzała mu ta myśl.

- Zayn! Jesteś nareszcie! - Tiffany odłożyła pospiesznie kieliszek na półkę i podniosła się z fotela. Ruszyła w jego stronę w wyciągniętymi ramionami. 

Dwie głowy z drugiego końca pokoju w tym samym momencie odwróciły się, napotykając spojrzenie brązowych oczu. Starał się przywołać ciepły uśmiech na swojej twarzy, ale nie był pewny, jak mu to wyszło. Tiffany przyciągnęła go do siebie, całując w oba policzki i uśmiechając się przy tym krzepiąco. 

- Bałam się, że jednak nie dotrzesz na miejsce. Takie szaleństwo zrobiło się za oknem. - Ściskała go lekko za ramię, jakby instynktownie wyczuła, że potrzebuje wsparcia. - Jak minęła podróż? Wszystko w porządku? 

- Tak, wszystko w porządku - powtórzył niepewnie jej ostatnie słowa i zamilkł całkiem, bo Jack stała już na przeciwko i zdawało się, że trawi ją ten sam rodzaj niepokoju, który on tak bardzo próbował ukryć przed nią. Może też nie chciała, by on to dostrzegł. Jednak oczy… z oczu płynął zawsze nieposkromiony strumień tajemnic. 

Wtedy wyciągnęła do niego rękę, a on tę rękę uścisnął, chcąc przelać w ten powitalny gest to, co gromadziło się w nim przez czas rozłąki. Przytrzymał jej dłoń o moment za długo. Palce Jack pierwsze wysunęły się z uścisku. I nie wiedział, skąd się wzięło to przeczucie, ale nagle zapragnął wycofać się, uciec, nigdy tu nie przybywać. Jakby nie chciał się przekonać o tym, co go tu spotka. Jakby bał się odkryć, kim jest teraźniejsza Jack. A potem uśmiechnęła się i cienka linia nadziei oplotła jego myśli. Został. 


Cała piątka spędziła przyjemny wieczór bożonarodzeniowy. Zayn, z początku przytłumiony odbytą podróżą i obawami, które mu towarzyszyły, w końcu poczuł się znowu, jak wtedy, gdy był tu po raz pierwszy. Atmosfera domu Duffów prędko rozbrajała każdego przybysza, roztaczając poczucie serdeczności i bezpieczeństwa. Tego dnia zdecydowanie wolał słuchać niż opowiadać, więc z wdzięcznością przyjął rozgadane rodzinne trio, które zabawiało towarzysztwo przeróżnymi historiami. Sam skąpo zrelacjonował życie w trasie, nie wdając się w przykre dla niego szczegóły. Spośród zgromadzonych tam osób, tylko jednej mógłby o tym opowiedzieć. Tylko przed nią zdobyłby się na szczerość, której nie starczało mu czasem nawet wobec siebie.

Pierwszy wstał Steven, ogłaszając, że zamierza wyjątkowo wcześniej położyć się spać. Miał zaplanowaną poranną podróż nad morze, gdzie umówił się z grupą starych znajomych na oglądanie wschodu słońca. Stamtąd mieli odbyć krótką wycieczkę wzdłuż wybrzeża. Zebrał ze stołu talerze i chwilę potłukł się przy zlewie, po czym umknął po schodach na górę, zamykając drzwi do sypialni. Niedługo potem Tiffany i Eve postanowiły zabrać się za drobne porządki w salonie i  kuchni, pod tym pretekstem przeganiając dwójkę pozostałych do pokoju Jack. 

- Idźcie, idźcie, tam wam będzie wygodniej - przynaglała Tiffany, zbierając na tacę kieliszki, kubki i wszelkie papierki, które uzbierały się w ciągu dnia. 

- Ale… może pomożemy? - zapytał Zayn, czując, że byłoby niegrzecznie zostawiać je tu same z tym rozgardiaszem. 

- Nie, absolutnie. Dwie, to aż nadto - uspokoiła go Eve. - My lubimy tak razem poukładać sobie rzeczy i myśli na wieczór.

- Jeśli tak…

Jack skinęła na niego głową i ruszyli schodami do pokoju dziewczyny. Zaynowi przed oczami stanęło mieszkanie w Londynie. Obraz ich idących po londyńskich schodach. Oni z przeszłości. Kontrast był oszałamiający. Tamto życie miało kolor rdzy i szarości, to należało już do świata kompletnie innej palety barw. 

Otworzyła drzwi i zapaliła światło, a jego oczom ukazał się pokój kompletnie różny od tego, który miał w pamięci. To był czyjś pokój. Już od pierwszego momentu widać w nim było tworzący się charakter, odkrywał przed gościem budzące się zainteresowania jego mieszkanki. Parapety zajmowały donice z małymi roślinami, pnącymi się w górę swoją przekorną zielonością, tak kontrastującą z obliczem lasów i ogrodów o tej porze roku. Na nocnej półce piętrzył się stosik książek i puste kubki po herbacie. Jedną ścianę prawie w całości zajmowała biblioteczka upstrzona kolorowymi woluminami i oszałamiającą wręcz ilością bibelotów, z których każdy stanowił jakąś opowieść. W rogu umiejscowiono zwalisty ciemnozielony fotel, a obok postawiono niski stoliczek idealny dla spoczywającej na nim lampy z bursztynowym kloszem. Na stoliku położono też kopczyk niedawno wywołanych fotografii, które Jack przeglądała wczorajszej nocy. Właśnie tam Zayn skierował swoje kroki. Przykucnął przy lampie i zerknął na zdjęcia, po czym odwrócił się w stronę Jack, która przysiadła na brzegu łóżka. 

- Zakładam, że to twoje? - Uśmiechnął się.

Skinęła głową, a na jej twarzy również pojawił się zarys uśmiechu. 

- Mogę? 

Znowu skinęła głową, nerwowo stukając nogami o drewniany szkielet łóżka. 

Zayn zdjął fotografie z półki i rozsiadł się na podłodze, opierając plecy o fotel. Pierwsze zdjęcie przedstawiało targ w miasteczku w pobliżu Goodwood. Jack wybrała na pierwszy plan stoisko z figurkami na choinkę. Lada mieniła się kolorami, które pochłaniały całą uwagę odbiorcy. Dopiero po kilku sekundach Zayn dostrzegł, co prawdopodobnie chciała uwiecznić dziewczyna. Pani ze stoiska wychylająca się przez szerokość lady, witająca kogoś po drugiej stronie. Zniszczona wiekiem twarz rozpromieniona na widok niewiadomej. Wyciągnięte ręce do obcości w głowie Zayna. On nie zobaczy odpowiedzi na pytanie: na widok kogo pani ze straganu otwiera swoją duszę? Kolejne zdjęcie poddane było podobnej tematyce, ale o zupełnie innym zabarwieniu emocjonalnym. Zbliżenie na fragment zabrudzonego śniegiem i błotem drewnianego chodnika, gdzie leżała porzucona jedna z pięknych porcelanowych figurek - postać elfa o poczciwej twarzy - pęknięta w tułowiu. Dalej zmarszczony zwitek paragonu i fragment bordowej tasiemki. Może nie był obiektywny, ale czuł, że każde ze zdjęć wykonanych przez Jack niesie ze sobą bagaż danych wrażeń, które przez nią przemknęły i które chciała zachować, przenieść do formy wielokrotnie rzuconego wyzwania do współodczuwania. Fotografie lawirowały przez tematy i koncepcje, a jednak łączyła je wszystkie ta pierwotność idei wskrzeszenia chwili anonimowej, uzurpacji prawa do uwiecznienia codzienności, która była jednocześnie pułapką, jak i darem. Myślał o tym wszystkim przemierzając kolejne strony historii Jack - historii, w której nie było dla niego miejsca. Nie był nawet smugą w dalekim tle. Z coraz większą pewnością odczuwał, że nie mieści się już w ramach wyznaczonych przez obiektyw Jack. Ucięte wspomnienie, nie uwiecznione doczesnością. Zabolał go ten przebłysk świadomości. To, co kłębiło się w nim przez tyle miesięcy w końcu dawało upust. 

- Opowiedz mi o tym zdjęciu. - Wstał i podszedł do niej. Wręczył jej fotografię przedstawiającą stare drzwi ze złuszczoną farbą porośnięte mchem i oplecione jakąś zimordoną rośliną. Usiadł obok niej i splótł ręce. - Albo o którymkolwiek innym... Opowiedz mi o czymkolwiek o sobie. O tym, co teraz.

Jack dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się smutno.

“Dobrze, opowiem. Tylko chciej zrozumieć.”

Już sama ta odpowiedź go zaalarmowała. Już wtedy odpierał to, co stawało się jasne z każdą kolejną chwilą. Widać, że starała się go zaciekawić, że próbowała zaangażować w nową wizję siebie. I może wina było tylko po jego stronie. Może to u niego wszystko było na opak, a jednak, gdy oznajmił, że zespołowi zaproponowano trasę za granicą, która mogłaby potrwać kolejne miesiące, gdy wyznał, że się waha, że nie jest pewien, czy powinni to robić, otrzymał odpowiedź:

“To oczywiste, że musisz jechać. Musisz jechać. To ogromna szansa!”

Nie zaistniało na jej twarzy zawahanie. W jej spojrzeniu nie było tego, czego szukał. Tego czegoś, co do  niedawna spodziewał się znaleźć. 

A potem przełamał wszelkie targające nim bariery i pocałował ją. Ze wszystkich momentów nieskończoności tej relacji wybrał akurat ten. W końcu ją pocałował w desperackim odruchu wołania o pomoc, o przydział uczucia, o ekspresję prawdy. Przez moment chciał uwierzyć zadanemu sobie i jej fałszowi. Wiedział, że tym gestem, tak intymnym, zdradza coś pomiędzy nimi, ale jeszcze nie chciał tego zaakceptować. Dopiero, gdy Jack go odepchnęła, ogarnęło go nieznane dotąd oblicze przerażenia. Z rozdzierającym żalem w oczach Jack łamała mu serce, powtarzając:

“Musisz jechać.”

Gorycz opadła niczym mroczna zasłona na jego duszę. Zerwał się z łóżka, rozrzucając fotografie, które były jedynymi świadkami powstającej ruiny. Zbiegł po schodach, zabrał pakunki, w pośpiechu włożył buty i narzucił na siebie płaszcz, po czym bez tłumaczeń i nie żegnając się z nikim opuścił ten dom. Nie rozważał, co teraz będzie, gdzie ma się podziać. Wiedział, że musi uciekać przed tym miejscem, przed sobą i przed tym, co zrobił. Przed wydarzeniami, których nie zdoła cofnąć.

I w tą ponurą świąteczną noc, którą miał spędzić na wielogodzinnej tułaczce po opuszczonych śnieżnych drogach, równie ponure myśli nie opuszczały jego głowy: stał się zdezaktualizowanym fragmentem. Urywkiem z przeszłości, z czasów, gdy nie utrwalało się chwil. Postać skazana na zapomnienie w dobie rewolucji. 

Smutek opadał ciężarem na jego umysł, serce, duszę. Wszystko w nim pękało. 

Na dnie torby leżała teczka, a w niej zapomniany prezent dla Jack. Wiersz, który napisał w jednej z chwil ołowianych, dusznych, gdzie znajdował pocieszenie tylko w jednej myśli. “Dlaczego ty i inne tajemnice kosmosu”. Tak zatytułował coś, czemu tej nocy, a był o tym przekonany, zadał cios śmiertelny.