Dźwięk silnika i monolog radia - duet bohaterów w rozstrojonym umyśle. Za szybą samochodu dział się późnowiosenny spektakl niepojętej radości świata przyrody. Świat przyrody. Jakby człowiek należał do równoległego uniwersum, do innej, sąsiedniej rzeczywistości, oddzielony. Czym tak właściwie? Poczynioną zdradą natury? Ucieczką w duszny uścisk miasta? Świat przyrody. Czy znajdzie się tam jeszcze miejsce dla upokorzonej ludzkości? Niedościgniony ideał piękna istniał zawsze, oddychał zielenią, proporcją liści, zapachem kwiatu brzoskwini na wiosnę i szkarłatem jabłka jesienią. Perfekcja systemów samoistnych, gardzących kontrolą człowieczą. Wyższość kilkusekundowej egzystencji płatka śniegu od unicestwiającej rozgrzanej dłoni życiowego ślepca. Ziemia - niepojęta, przytłaczająca swym bogactwem kreacja w kontraście ze śmiesznością i grzesznością człowieka, który ośmielił się kiedyś o tym wszystkim pomyśleć “to dla mnie”.
- Tutaj niech pani skręci w prawo - poprosił.
Wracał. Naprawdę wracał.
I było to trochę jak podróż w czasie, skok w przeszłość, a jednocześnie jakby miał zobaczyć to miejsce i mieszkających tu ludzi po raz pierwszy.
Przymknął powieki, uspokoił oddech. Cokolwiek się wydarzy, cokolwiek tutaj powie, zostanie po tym ślad w jego życiu, potwierdzenie dla siebie z przyszłości, że spróbował, że otwierał ponownie przerwany rozdział tej słodko-gorzkiej historii.
- Proszę się tu zatrzymać. - Samochód stanął w połowie alei, prowadzącej do dużego, drewnianego domu. - Dalej już pójdę. Dziękuję pani bardzo.
Szmer żwiru ścierającego się z kołami maszyny towarzyszył mu przez chwilę - kamienne pożegnanie z ostatnimi wątpliwościami. Na ścieżce został tylko on i jego wola drogi.
W koronach drzew wiatr odprawiał swój rytuał taneczny, poruszając tłumem poddanych spektaklowi liści. Aleja rozszerzała się ku końcowi, tworząc obszerny podjazd. Zza potężnych drzew powoli wyłaniał się ogród Tiffany. Kwitły już niektóre pnące róże przytulone do płotków i południowej ściany domu, kępki azalii zdobiły oddany im fragment ziemi szczodrą swą obecnością, zaś różowe główki piwonii przybrane elegancko w zieleń smukłych liści gięły się w subtelnych ukłonach to w jedną, to w drugą stronę pod dyktando powietrznych dyrygenckich poruszeń. Zayn stanął na podjeździe, rozglądając się po okolicy. To miejsce miało w sobie coś z magicznych światów, które otulają odwiedzającego poczuciem zachwytu i obietnicą spokoju. Miał wrażenie, jakby obrazy Carla Larssona powołano do nowych żywotów, właśnie tutaj - w Goodwood. Dopiero stojąc przed tym domem i chłonąc wzrokiem doskonałość barw oraz kształtów rzeczywistości wokół, zrozumiał jak bardzo tęsknił za tym miejscem i za uczuciem, które wraz z pojawieniem się tu wypełniło jego duszę.
Usłyszał czyjeś kroki na werandzie na tyłach domu. Zebrał się w sobie i ruszył w tamtą stronę. Przemierzał trawnik, a ptaki zamieszkujące tutejsze lasy towarzyszyły mu radosną kanonadą śpiewów, okrzyków i trzepotem skrzydeł. Odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Postanowił odezwać się z dalsza, by nie przestraszyć osoby, która przebywała tuż za rogiem.
- Dzień dobry - zawołał. - Jest tu kto?
Ucichły kroki, by po chwili przybrać na sile. Dotarł na skraj werandy i ujrzał, jak Tiffany zbiega po schodkach, aby stanąć twarzą w twarz z przybyszem. Miała na sobie podniszczoną katanę, brązowe szerokie spodnie, na nogach wysokie gumiaki, a na ręce nasunięte ogrodowe rękawice, noszące ślady wcześniejszych działań w terenie. Włosy związała w ciasny kok, odsłaniając tą fryzurą swoją sympatyczną twarz, która teraz zastygła w wyrazie osłupienia.
- Wielkie nieba - szepnęła.
- Dzień dobry, Tiffany - przywitał się raz jeszcze.
- Wielkie nieba - powtórzyła nieświadomie. Jej oblicze zdawało się odbijać kilka emocji naraz. Plątanina dobrych i negatywnych wrażeń zastygła na moment na twarzy kobiety. W końcu jednak zwyciężył tak znany Zaynowi wyrozumiały, ciepły uśmiech. Odetchnął głębiej.
- Dobrze cię widzieć. - Uśmiechnął się niepewnie w jej stronę.
Tiffany zrzuciła rękawice na trawnik, przemierzyła te kilka dzielących ich kroków i nim zdążył się zorientować już go obejmowała, śmiejąc mu się do ucha.
- Zayn, tak dobrze, dobrze, że jesteś. - Odsunęła się, ale dalej ściskała go za rękę. - Mój chłopcze… tak się martwiłam. Czemu dopiero teraz? Gdzieś ty się podziewał?
- Miałem bałagan do posprzątania.
- I nie można ci było pomóc w jego sprzątaniu? - spytała, a w jej głosie dało się wyczuć smutek.
- Nie, raczej nie. - Pokręcił głową. - To był bałagan dla jednej osoby.
- Dla jednej, mówisz… no więc, jak się masz? Tak naprawdę?
- Dobrze. - Popatrzył jej w oczy. Chciał, żeby mu uwierzyła. - Naprawdę.
- I wszystko w porządku?
- Tak. Taką mam nadzieję.
- Cieszę się, mój drogi. - Ścisnęła jego rękę ostatni raz, mocno i serdecznie. Poczuł jak dobra energia Tiffany wypełnia i jego. - Chodź, usiądziemy na werandzie, porozmawiamy…
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
Rozejrzał się ostatni raz po okolicy i pomaszerował za Tiffany. Zaraz też posadziła go na wiklinowym fotelu, podsunęła koszyczek z kruchymi ciasteczkami i pobiegła robić kawę dla niego i herbatę dla siebie. Wróciła po paru minutach z tacką z parującymi napojami i talerzykami, na których pyszniły się szczodre kawałki cytrynowej tarty. Położyła to wszystko na niskim stoliku, zachęcając Zayna do częstowania się.
- Mam nadzieję, że przyjechałeś do nas na dłużej. - Usiadła na fotelu naprzeciwko niego. Zdążyła już zmienić brudne od ziemi kalosze na domowe pantofle. Szurała nimi teraz miarowo o deski tarasu.
- Jeszcze nie wiem… - przyznał.
- Musisz zostać. Inaczej miniesz się z Jack. - Na twarzy Zayna odmalowało się zdumienie, a zaraz potem zrezygnowanie. Liczył, że uda mu się spotkać z nią już, zaraz. Tiffany pospieszyła z wytłumaczeniem: - Pojechały z Eve na weekend do Southampton. Jack chciała zwiedzić tamtejszą galerię sztuki. Wypatrzyła, wiesz, w internecie taki obraz. Wspominała, że chciałaby zobaczyć go na żywo już od jakiegoś czasu. I dobrze, że Eve nas odwiedziła i dała się namówić na małą wycieczkę. Powinny wrócić jutro przed południem.
- Rozumiem. - Zmarszczył brwi. - Przyznam, że liczyłem…
- Wiem. - Uśmiechnęła się. Wyciągnęła zaparzacz z kubka i odstawiła go na talerzyk. - Akurat tak ci się trafiło.
Zayn sięgnął po swój kawałek tarty cytrynowej, namyślając się.
- I nie będzie problemu, jeśli zostanę? - upewnił się.
- Najmniejszego! - odrzekła. - Tak jak mówiłam, cieszę się, że tu jesteś. Im jestem starsza, tym mniej lubię samotne wieczory. Akurat przyda się twoja obecność, żeby odegnać smutki.
- Skąd wiesz? Może właśnie je przygnam? - zażartował, choć spojrzenie miał poważne.
- Nie… nie sądzę. - Tiffany pokręciła powoli głową, patrząc na graniczący z ogrodem las. Liście szeleściły sennie i kojąco w koronach drzew. Przedwczesna kołysanka dla niespokojnych dusz. - Wiesz, patrzę na ten las i staje mi przed oczami Jack podczas pierwszej wizyty tutaj. To, jak potem uciekła i pobiegła na tamtą łąkę. Jak ty… jak ty się przejąłeś. To wszystko wtedy, nie wiem, jakoś napełniło mnie wiarą, że to naprawdę tylko kwestia czasu nim ta dziewczyna się wydostanie z tej przepaści, w której istniała od tylu lat. - Spojrzała na niego ciepło. - Boże, jak ona się zmieniła. To niepojęte. Jestem z niej taka dumna. Jestem taka szczęśliwa, gdy patrzę na to, kim się stała.
Zayn milczał, ściskając talerzyk z ciastem.
- Oczywiście, ma jeszcze wiele trudności przed sobą. Niemożność korzystania ze swojego głosu, to może i najmniejsza z nich. Wiele bólu będzie ją kosztowało zaakceptowanie tych wszystkich lat, w których tkwiła jak w pułapce, które przepadły... a które dla innych stanowią nieraz najpiękniejszy okres w życiu. A mimo to wierzę w nią, że sobie poradzi. W końcu znajdzie cząstkę dla siebie w tym chaotycznym świecie. Znajdzie i będzie żyła pięknym życiem. - Zamilkła, czując ucisk w gardle.
Siedzieli chwilę w kompletnej ciszy. Moment bez słów. Słychać było tylko szum wiatru i nawołujące się z oddali ptaki.
- Mam nadzieję, że to wszystko się spełni - odezwał się, a jego głos zdawała się wypełniać niespotykana dotąd moc. - Jack będzie miała dobre życie. Musi mieć. Zasłużyła na to.
Tiffany sięgnęła poprzez stolik i poklepała go po ręce.
- Zgadzam się całkowicie, mój drogi. - Wypiła kilka łyków herbaty i odstawiła pusty kubek. - Wiesz, co jeszcze jest w tym wszystkim miłego?
- Hm? - Nie zrozumiał.
- Obietnica jutra. - Uśmiechnęła się. - To, co nowy dzień może nam przynieść. To, ile w ciągu jednego dnia może się zmienić. Cały arsenał nieznanych nam losów. Nieraz potrafimy w jednej, drobnej, niepozornej chwili zrozumieć sprawy, z którymi zmierzenie się wydawało niemożliwością przez długi czas.
- Ach, tak… - odrzekł niepewnie, myślami błądząc już w potencjalnych scenariuszach jutra.
- Mam dla ciebie propozycje. - Skinął głową, żeby mówiła dalej. - Pomożesz mi trochę w ogrodzie zanim zajdzie słońce, a ja w zamian opowiem ci trochę więcej o naszej Jack i o tym, co się u nas działo przez ten czas.
- Uczciwa oferta - ocenił, uśmiechając się lekko.
- Wyśmienicie. - Zatarła ręce i zaczęła zbierać naczynia ze stołu. Zayn pomógł jej wziąć część rzeczy i poszli zanieść to wszystko do kuchni.
- Tiffany - odezwał się, gdy wspólnie szukali drugiej pary kaloszy, które by na niego pasowały.
- No, co tam?
- Dzięki za wszystko, co robisz. - Uniosła brwi, jakby w geście niedowierzania, że robi cokolwiek zasługującego na takie słowa. - I wiesz co? Tęskno mi było do ciebie i do tej twojej arkadii.
Aż do wieczora pracowali w ogrodzie ramię w ramię pieląc grządki, przekopując ziemię czy sadząc nowe rośliny. Czas mijał pracowicie, a niespokojne myśli w głowie Zayna ustąpiły miejsca poczuciu bycia pomocnym, chcianym, akceptowanym. Goodwoodowska wiosna stała się synonimem nadziei. Tamten dzień poprzedzający spotkanie z Jack - potrzebnym antraktem przed nadchodzącym grand finale być może jego najważniejszego dotąd wystąpienia.
***
Około dziesiątej rano po późnym śniadaniu, które ledwo tknął, Zayn stwierdził, że nie jest w stanie dłużej czekać w domu na powrót Jack i Eve. Musiał się przejść, ruszyć przed siebie, przestać w kółko zadręczać się możliwymi konsekwencjami długo wyczekiwanego spotkania. Przeprosił Tiffany, umył po sobie naczynia i wyszedł na zewnątrz. Wziął głęboki wdech. Ciepłe późnowiosenne powietrze napełniło go swoją łagodnością i przyjazną energią. Tutejsza przyroda była zachwycająca o tej porze roku. Kwiaty i drzewa, dachy budynków i polne drogi, wszystko to lśniło w porannym słońcu, rzucając urok na samotnego przechodnia. W pewnym momencie, a musiało się to stać intuicyjnie, skręcił w stronę polany, o której wspomniała wczoraj Tiffany. Kilka minut zajęło mu dotarcie na miejsce. Kluczył między słabo wydeptanymi ścieżkami, przedzierał się przez gęste zarośla i nisko opadające gałęzie. W końcu jednak rozpostarła się przed nim nasłoneczniona zielona przestrzeń. Z gęstej trawy wyzierały żółte kapelusze mniszka i błękitne kępki niezapominajek. Stary, omszały pień dalej leżał niewzruszenie w centrum polany. Zaynowi przemknęło przez myśl, że to martwe, powalone od wieku, choroby lub wichury drzewo mogło być świadkiem tylu wydarzeń, czy to chodzi o losy najmniejszych istot leśnych czy sceny z życia przypadkiem odkrywających to miejsce ludzi. Niejako żyło wciąż - przedłużało swoją rolę we wszechświecie poprzez te urywki chwil, w których stawało się czyimś centrum. Nawet teraz, gdy Zayn był tu sam, czuł, że to powoli rozkładające się drewno, które kiedyś rosło, oddychało, opierało się atakom kapryśnej pogody, nadal zarządzało tą przestrzenią. Łączyło obce sobie elementy wokół swojej postaci, tworząc coś na kształt wspólnoty organizmów. Zamyślony Zayn usiadł na pniu i przejechał powoli opuszkami palców wzdłuż pęknięcia w korze. W wyobraźni odtwarzał tamten taniec, tamten niezapomniany moment. Chwilę, w której wierzył w szczęśliwe zakończenia. Chciał znów usłyszeć tamtą melodię docierającą z oddalonego miasta. Chciał znów poczuć tamten spokój i pewność. Ale to tylko wiatr szumiał w wysokiej trawie i mały ptak ukryty na anonimowej gałęzi śpiewał o swoich miłościach.
Postanowił wracać okrężną drogą. Zapragnął zgłębić tajemnicę dalszych przestrzeni leśnych, więc minął łąkę i ruszył przed siebie otoczony drzewami. Wędrował poprzez dzikie przestrzenie oblane zieloną poświatą i minęła dobra chwila nim dotarł do jakiejkolwiek ścieżyny wydeptanej ludzkim zamierzeniem. Idąc tak i kierując się dźwiękiem przytłumionych silników z rzadka przejeżdżających samochodów wyszedł na drogę ciągnącą się wzdłuż lasu. Szedł teraz nią w kierunku, jak mu się wydawało, powrotnym, napawając się tym ożywczym spacerem, tą przyjazną samotnością, tym dialogiem między nim a światem.
Podejrzewał, że musiało być już blisko południa. Słońce wysoko na niebie przyświecało mocniej niż gdy wychodził z domu, a poranny ożywczy chłód ustąpił pierwszym przymiarkom do wiosennych upałów. W oddali wyłoniła się znajoma aleja drzew. Jak dobrze było czuć, że pewne elementy są mu bliskie, że wiedział dokąd zmierzać. Usłyszał zbliżający się samochód i automatycznie usunął się głębiej na pobocze. Szedł niespiesznie zapatrzony w potęgę leśnych zieleni rozpościerającą się przed nim, a srebrne auto minęło go powoli. Przejechało zaledwie kilkanaście metrów nim zjechało na bok i zatrzymało się. Ze środka wysiadła postać, trzasnęła drzwiami, po czym samochód po chwili ruszył. Zayn zatrzymał się gwałtownie, a w jego sercu zawrzało od emocji. Przed nim stała Jack. Nie kto inny, właśnie ona, a jednak, tak jak wspomniała Tiffany, zupełnie zmieniona. Czuło się to od pierwszej chwili, gdy się na nią spojrzało. Nie chodziło do końca o wygląd zewnętrzny. Nie, to nie było to. Choć ubrana bardziej elegancko niż kiedyś: w lnianą koszulę i czarne, długie spodnie, a włosy, które zwykle trzymała rozpuszczone, związane miała z tyłu w prosty warkocz, to jednak wszystko to było powierzchowne i nieznaczące. Prawdziwa przemiana dokonywała się w wyrazie jej twarzy, w przenikliwym spojrzeniu jej błękitnych oczu, w pewności kroku, gdy ruszyła w jego stronę.
- Jack… - wyszeptał. Jego głos zabrzmiał żałośnie cicho. - Jack - powtórzył głośniej.
Nie był w stanie się ruszyć. Trwał wciąż w tym samym miejscu i patrzył, jak zbliża się do niego cały utracony świat, wszystkie galaktyki, niepoliczalność gwiazd. Nie potrafił rozszyfrować jej odczuć. Zrozumiał tylko niedowierzanie, które ulokowało się w tych tak dobrze znanych mu oczach.
Stanęła metr od niego i przyglądała mu się milcząc.
“Nie wierzę, że to ty”, nie spuszczała z niego oczu. Przeszywała go uważnym spojrzeniem, jakby próbując wyrwać z niego jakieś wyjaśnienie, słowa szczerości. “Co tu robisz?”
Chciała wiedzieć, dlaczego teraz się tu zjawił? Po takim czasie? Dlaczego nie odzywał się, nie kontaktował, nie odpisywał na jej listy? Na co liczył idąc tą drogą, jej drogą do domu? Czy przyjechał przeprosić czy żądać przeprosin? Czy czuł się przez nią oszukany, zdradzony, niezrozumiany? Czego chciał? Czego oczekiwał? Kogo widzi przed sobą? Ją, teraźniejszą Jack czy jakiś przeszły twór, którego już nie ma i którego nigdy więcej w sobie nie przywoła? Czy uciekając od całkowitego zniszczenia, zniszczyła przy tym jego? Serce biło jej jak oszalałe, ale starała się tego nie okazywać. Nie ważne, co miało się tutaj stać, chciała zachować spokój. Zacisnęła usta, czekając na odpowiedź na choć jedno z jej pytań. W końcu nadszedł czas ostatecznej konfrontacji. Marzyła o tej chwili i bała się jej.
- Musiałem wrócić. Chcę ci coś wyjaśnić. Może naprawić... Wtedy… wtedy jeszcze nie rozumiałem, miałem żal… - Tyle razy odtwarzał sobie w głowie to, co jej powie, gdy nadarzy się okazja, a teraz, kiedy stał przed nią, odpowiednie słowa nie przychodziły. Został tylko wielki strach, że wszystko za moment runie.
W końcu wiedział, co czuje Jack. Na jej twarzy odmalował się tłumiony dotąd smutek.
“To dlatego, że nigdy nie dałeś mi szansy. Gdy mnie poznałeś… byłam wtedy śmiercią. I to ją pokochałeś i tamtej mnie oczekiwałeś później. A tego znieść nie mogłam. Na to ci nie pozwalam. Dla twojego i mojego dobra.” Miała łzy w oczach, a twarz przekrzywiał grymas bólu. “Dlatego, jeśli… jeśli nadal tak jest… to lepiej, żebyś odszedł.”
Zayn czuł, jakby zaraz coś miało go rozerwać na strzępy. To, co próbowała mu przekazać było niczym ostrze uderzające w jego postawę z przeszłości. Ta destrukcyjna chęć zatrzymania jej zamkniętej przed światem, ukryta żerowało na jego uczuciu do niej przez długi czas, ale zrozumiał to i pokonał w sobie. Nie mógł jej stracić. Musiała zrozumieć, że kochał ją wtedy i nie może przestać jej kochać teraz. I kochać ją będzie w każdym momencie przyszłości.
- Pozwól mi wyjaśnić - poprosił zdławionym głosem. - Jeśli tylko… też coś do mnie czujesz. Jeśli… to nie odpychaj mnie. Proszę. Daj mi szansę.
Jack kręciła głową, próbując odsunąć od siebie ten natłok sprzecznych myśli.
“Tamtego już nie ma. Nie może wrócić.”
Zayn miał ochotę krzyczeć. Boże, ona wciąż nie potrafiła mu zaufać. Bała się, że ściągną się nawzajem na dno. Pod wpływem impulsu chwycił ją mocno za rękę. Nie mógł pozwolić sobie na kolejną ucieczkę. Na akt tchórzostwa w obliczu łączącej ich prawdy. Musieli rozegrać to do końca.
- I nie wróci. Nie pozwolę na to. - Patrzył jej głęboko w oczy, chciał w nich ujrzeć choć cień szansy. - Chyba nie myślisz, że chcę powrotu do tego, co było? Przestałem być egoistą. Zniszczyłem to w sobie. Chcę poznawać ciebie. Wciąż ciebie. Nie rozumiesz?
Po jej twarzy spłynęło kilka łez, które szybko otarła wolną ręką. Odwróciła od niego wzrok, wbijając spojrzenie w zacieniony las po drugiej stronie drogi.
- Uwierz mi - niemal błagał, uwalniając jej dłoń ze swojej dłoni. - Odpowiedz mi. Cokolwiek.
Wciąż uparcie tkwiła ze wzrokiem wbitym w ścianę lasu. Bała się wykonać choćby najmniejszy gest, bojąc się zdradzić ze swoimi uczuciami. Nie wiedziała, czy jest gotowa. Chciała mu wierzyć. Naprawdę chciała, ale ten moment, który wyobrażała sobie od tylu miesięcy, gdy nadszedł, kompletnie ją przerósł. A przecież wiedziała, że musi podjąć decyzję. Wciąż czekał na jej reakcję, a ona nie była pewna, czy zdobędzie się na to ryzyko.
- Jeśli ci to ułatwi sprawę - wyszeptał - mogę po prostu odejść. Spakuję się. Wyjadę. Zrozumiem, że to będzie twoje “nie”. Że... po prostu “nie”. I postaram się już nie wracać.
Jack stała jak skamieniała w miejscu. Nie potrafiła. Dlaczego nie mogła się zdobyć na decyzję? Dlaczego nic nie robiła, kiedy on gotów był zaraz odejść i zniknąć z jej życia?
Zayn skinął głową. Mijając ją, ostatni raz dotknął jej dłoni, a potem poszedł przed siebie w stronę tamtej alei. Z każdym krokiem czuł jak wypełnia go ciężar ostateczności drogi, którą pokonywał.
Uległ po raz ostatni zrywowi duszy i odwrócił się, by jeszcze raz na nią spojrzeć. A ona patrzyła na niego. I stało się to, na co czekał tak długo. Zaczęła biec w jego stronę i wiedział, że to to, że biegnie do niego. Uśmiech niedowierzania, ulgi, euforii. Wpadła w jego wyciągnięte ramiona i objęła go za szyję. Przygarnął ją do siebie mocno. Miał ochotę śmiać się do końca świata i jeden dzień dłużej. Wybrała go. Zaufała mu.
Lekki wiatr przeczesywał grzywy pustych pól, a oni stali samotnie na drodze w Goodwood i próbowali pojąć to uczucie nagłego, nieskończonego szczęścia.
“Tyle ci zawdzięczam. Przerwałeś moje milczenie na milion bezsłownych sposobów.”
Lekki wiatr przeczesywał grzywy pustych pól. I tylko on był świadkiem, wiwatując szelestem liści i traw. I tylko ten ciepły, wiosenny wiatr oddał sprawiedliwość potędze chwili wdzięcznym ukłonem tysięcy zielonych istnień.
Koniec.